Po miażdżącym zwycięstwie w prawyborach w stanie Nevada senator Bernie Sanders został zdecydowanym liderem wyścigu demokratów do partyjnej nominacji prezydenckiej w tegorocznych wyborach. Jeśli powtórzy sukces w sobotę w Karolinie Południowej, a przede wszystkim we wtorek 3 marca (superwtorek, czyli prawybory w kilkunastu stanach), prawdopodobnie to on będzie rywalizował w listopadzie z Donaldem Trumpem.
Pokutuje pogląd, że przegra z kretesem, gdyż jako wybitnie lewicowy demokrata określający się socjalistą nie przekona do siebie większości Amerykanów. Warto jednak przypomnieć, że Trumpowi też nie dawano szans, kiedy pięć lat temu ogłosił swą kandydaturę do Białego Domu, mając przeciw sobie falangę prominentnych polityków i kierownictwo Partii Republikańskiej (GOP).
Czytaj też: Sanders, ojciec chrzestny lewicowej rewolucji
Sanders i Trump, polityczni outsiderzy
Analogii jest więcej. Inaczej niż prezydent Sanders wcześnie zaangażował się w politykę – w młodości był aktywistą studenckiej lewicy protestującej przeciw wojnie w Wietnamie i wspierającej walkę Afroamerykanów o równouprawnienie – ale zawsze działał poza tradycyjnym dwupartyjnym systemem. Jako niezależny został burmistrzem miasteczka Burlington w stanie Vermont i jako niezależny wygrał w 1990 r. swoje pierwsze wybory do Kongresu, zdobywając mandat w Izbie Reprezentantów. Ten sam status zachował, awansując w 2007 r. do Senatu, choć w obu izbach Kongresu głosował zwykle razem z demokratami. Dopiero w 2015 r., kiedy postanowił rywalizować o nominację, zarejestrował się w Partii Demokratycznej. Wypisał się po przegranej z Hillary Clinton, aby ponownie do niej wstąpić w ubiegłym roku. Jak Trump jest więc outsiderem, luzakiem chodzącym własnymi drogami.
Establishment demokratów, długo zdominowany przez umiarkowanych polityków pod kierunkiem Billa i Hillary Clintonów, nie lubił Sandersa za jego niezależność i radykalizm. Po porażce Hillary lewe skrzydło partii pod wodzą Berniego urosło w siłę. Od początku „przedbiegów” do nominacji prezydenckiej w ubiegłym roku senator z Vermont zbierał najwięcej donacji na kampanię i podobnie jak w 2016 r. przyciąga na wiece największe tłumy fanatycznie oddanych wyborców. Chociaż ma 78 lat, jego sympatycy to przeważnie młodzi ludzie, entuzjastycznie reagujący na jego propozycje reform, jak powszechne ubezpieczenia zdrowotne finansowane z podatków („Medicare for All”), podwyżka płacy minimalnej do 15 dol. za godzinę, darmowe studia na uniwersytetach publicznych, umorzenie studenckich długów, federalne gwarantowane urlopy rodzicielskie czy redukcja wydatków na zbrojenia.
Program Berniego, sprowadzający się do wzmocnienia państwa opiekuńczego w stylu europejskiej socjaldemokracji i redystrybucji majątku narodowego w celu zmniejszenia nierówności, uznawany jest przez elity Partii Demokratycznej za niemożliwy do realizacji, bo zbyt rewolucyjny. Jego autodeklaracja jako socjalisty, zdaniem liderów opinii odstraszająca Amerykanów przywiązanych do indywidualistycznego etosu i wolnorynkowego kapitalizmu, ma go czynić politykiem „niewybieralnym”. Dlatego poparcie młodych dla jego śmiałej wizji przybiera postać buntu przeciw status quo, ruchu społecznego w kontrze wobec establishmentu – podobnego (choć z przeciwnym znakiem) do masowej rewolty fanów Trumpa przeciw establishmentowi GOP. Mimo wszystkich różnic – głównie w sferze kulturowej (konserwatyzm wyborców prezydenta versus liberalizm Berniego) – oba obozy łączy populistyczny bunt przeciw elitom i sceptycyzm wobec globalnego kapitalizmu. Stąd m.in. zbieżność protekcjonistycznych pomysłów Trumpa i Sandersa oraz podobieństwo części ich elektoratów.
Czytaj także: Do polityki wchodzi młode pokolenie
Młodzi Amerykanie skłaniają się ku lewicy
Popularność Sandersa i całej lewicy demokratów ma źródła w kryzysie kapitalizmu z 2008 r., który pogłębił nierówności w USA, jeszcze bardziej zahamował słabnącą już pionową mobilność społeczną i przyspieszył przekształcanie się demokracji w oligarchiczną plutokrację. Mimo wzrostu PKB i zmniejszenia bezrobocia do 3,7 proc., czym chwali się Trump, z owoców korzystają głównie najzamożniejsi, realne dochody pozostałych zwiększają się minimalnie albo wcale, klasa średnia się kurczy, a takie zjawiska jak zadłużenie absolwentów wyższych uczelni, rosnąca śmiertelność niemowląt, szerząca się narkomania, wzrost liczby samobójstw i skracanie się średniej długości życia świadczą o tym, że kondycja społeczeństwa daleko odbiega od optymistycznego obrazu lansowanego przez Biały Dom.
Na tym gruncie zrozumiałe jest, że etykieta „socjalizmu”, pojęcia kojarzonego złowrogo przez pokolenia minione i jeszcze te ukształtowane w czasach zimnej wojny, dla młodej generacji Amerykanów traci negatywny sens. Wyraźnie w każdym razie widać to wśród wyborców Partii Demokratycznej, z których większość – według sondaży – ocenia już „socjalizm” pozytywnie.
Drugim powodem popularności Berniego i dryfu demokratów w lewo są zmiany demograficzne – coraz większy udział w populacji USA Afroamerykanów, Latynosów i innych mniejszości etnicznych pochodzenia nieeuropejskiego. Na początku kampanii senatora z Vermont jego elektorat ograniczał się do białych liberałów, Afroamerykanie i Latynosi stawiali na Bidena. Ale już w Nevadzie ci ostatni głosowali masowo na Sandersa i zdjęcia z jego wieców nieomylnie wskazują, że stoi za nim koalicja „nowych” Amerykanów wszelkich ras i religii, którzy popierają demokratów jako partię otwartych granic, tolerancji, dowartościowania „innego” i aktywności rządu w pomocy biednym.
Obóz Sandersa twierdzi, że spośród wszystkich kandydatów do nominacji tylko on jest w stanie, dzięki swej inspirującej wizji zmian, zmobilizować te grupy wyborców, zwykle dość bierne, aby poszły głosować w listopadzie. Czy jednak zaważy to na wyniku konfrontacji z Trumpem?
Czytaj także: Bastion Trumpa – chrześcijańscy konserwatyści
Stają przeciw sobie dwa skrajne nurty USA
Jeżeli demokratom uda się zjednoczyć partię wokół Berniego i nie wpłynie na nich propaganda GOP, która będzie nim straszyć jako rujnującym gospodarkę „amerykańskim Maduro”, można mieć nadzieję na względnie wyrównany bój. O jego wyniku zadecydują zapewne swingujące stany Midwestu. Ale może za wcześnie na takie prognozy, bo przecież Sanders nie jest jeszcze nawet partyjnym nominatem. Dodajmy więc tylko, że gdyby wygrał prawybory i pokonał Trumpa, byłby nie tylko pierwszym urzędującym w Białym Domu „socjalistą”, lecz także pierwszym prezydentem USA pochodzenia żydowskiego. Rodzice Berniego przyjechali do Ameryki z ziem polskich, a on sam urodził się i wychował na nowojorskim Brooklynie.
Zapowiada się arcyciekawa kampania, w której dojdzie do starcia dwóch rosnących w siłę skrajnych nurtów: prawicowego i lewicowego populizmu.