Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Biden wygrał, ale to nie koniec. Jak głosują elektorzy? Co może Trump?

Biden wygrał, ale to nie koniec. Jak głosują elektorzy?

Prezydent USA został wybrany. Co teraz nas czeka? Prezydent USA został wybrany. Co teraz nas czeka? Hannah McKay / Reuters / Forum
Co się będzie działo do czasu zaprzysiężenia Joego Bidena na prezydenta USA? Czy elektorzy mogą zagłosować wbrew woli wyborców i co im za to grozi?

Prezydent USA wyłaniany jest w dwustopniowych, pośrednich wyborach. Obywatele zakreślają na karcie nazwisko preferowanego kandydata, ale o zwycięstwie nie decyduje liczba tych bezpośrednich głosów (popular vote), lecz liczba członków tzw. Kolegium Elektorskiego, czyli elektorów, którzy mają ich reprezentować. Ten skomplikowany system wprowadzono na początku amerykańskiej państwowości w 1787 r., aby przywódcy nie wybierały masy niewykształconych osób, a elity. Obawiano się „rządów motłochu” (mob rule). Co prawda w XVIII w. prawa wyborcze przysługiwały tylko białym, wolnym mężczyznom, w dodatku posiadającym majątek (6 proc. ówczesnej populacji). W miarę ekspansji terytorialnej kraju Kolegium Elektorskie uzasadniano też potrzebą zapewnienia praw w mniejszych i rzadziej zaludnionych stanach.

Jerzy Baczyński: Jesień trumpistów

Zwycięzca bierze wszystko

Elektorów powołują legislatury w każdym stanie – zwykle spośród miejscowych prominentów polityki i biznesu. Każdy stan ma ich tylu, ilu deleguje członków do federalnej Izby Reprezentantów, plus dwóch senatorów. Ponieważ liczba członków Izby zależy od ludności stanu, największy stan – Kalifornia – ma 55 elektorów, a mało zaludnione stany, jak Alaska, Vermont czy Wyoming, po trzech. Elektorzy w tych ostatnich reprezentują w efekcie znacznie mniej wyborców niż elektorzy w Kalifornii czy stanie Nowy Jork, ponieważ np. Wyoming ma tylko niecałe 600 tys. mieszkańców, a Kalifornia – prawie 40 mln. Dzieje się tak wskutek powiększenia puli elektorów w każdym stanie o dwa, co odpowiada liczbie senatorów bez względu na wielkość stanu.

W całym kraju jest 538 elektorów – 535 reprezentujących 50 stanów plus trzech ze stołecznego dystryktu Columbia (niebędącego stanem). Oznacza to, że aby wygrać, kandydat musi zdobyć głosy minimum 270 elektorów. Jeśli ich rozkład okaże się remisowy (269–269), o wyborze musi zdecydować Izba Reprezentantów. Delegacje wszystkich stanów do Izby mają wtedy po jednym głosie, co oznacza, że zwycięzca musi dostać głosy 26 stanów. W historii USA tylko dwa razy doszło do takiej sytuacji. W 1824 r. Izba Reprezentantów wybrała prezydentem Johna Quincy Adamsa, a w 1876 w wyniku partyjnego sporu i oskarżeń o oszustwa wyborcze o wyborze Rutherforda Hayesa zadecydowała specjalna komisja niższej izby Kongresu.

Nierówna reprezentatywność elektorów z poszczególnych stanów to tylko jedno zastrzeżenie wobec coraz bardziej krytykowanego Kolegium Elektorskiego. Najważniejsze, że system ten coraz częściej prowadzi do sytuacji, że wynik wyborów prezydenckich nie odzwierciedla woli społeczeństwa wyrażonej w głosowaniu powszechnym. Wynika to stąd, że głosy elektorskie przydziela się w niemal wszystkich stanach na zasadzie „zwycięzca bierze wszystko”, tzn. niezależnie od tego, jak wysoko kandydat wygrał, dostaje całą pulę miejscowych głosów elektorskich. Tylko w Maine i Nebrasce obowiązuje system proporcjonalny, czyli głosy elektorskie rozdziela się w zależności od podziału głosów bezpośrednich.

Czytaj też: Jakiej Ameryki chce Biden

Głosy powszechne i głosy elektorskie

System dyskryminuje kandydatów spoza dwóch głównych partii. W wyborach w 1992 r. niezależny kandydat Ross Perot, teksaski miliarder, dostał 19 proc. głosów bezpośrednich, ale żadnego elektorskiego, bo w myśl zasady „zwycięzca bierze wszystko” nie wygrał ani jednego stanu.

Przede wszystkim jednak coraz częściej wynik głosowania bezpośredniego nie zgadza się z orzeczeniem Kolegium Elektorskiego. W 2000 r. demokratyczny wiceprezydent Al Gore zdobył pół miliona więcej głosów bezpośrednich, ale rozkład głosów elektorskich okazał się praktycznie remisowy, co doprowadziło do sporu o liczenie głosów na Florydzie, rozstrzygniętego przez Sąd Najwyższy na korzyść republikańskiego kandydata George′a W. Busha. W 2016 r. Hillary Clinton zdobyła aż 3 mln głosów bezpośrednich więcej od Donalda Trumpa, ale przegrała w Kolegium Elektorskim 304 do 227.

Stało się tak, gdyż w kilku dużych stanach – m.in. Wisconsin, Michigan, Pensylwanii i Florydzie – Trump wygrał nieznacznie, różnicą rzędu kilkanaście–kilkadziesiąt tysięcy głosów, ale zainkasował pokaźną pulę głosów elektorskich. Hillary tymczasem dostała głosy elektorskie m.in. w Kalifornii i Nowym Jorku, gdzie pokonała go z wielką przewagą.

System sprzyja republikanom

Mechanizm taki może się powtarzać, ponieważ Partia Demokratyczna ma przeważnie zwolenników w gęściej zaludnionych, silnie zurbanizowanych stanach obu wybrzeży, gdzie jej kandydaci wygrywają zdecydowanie, natomiast kandydaci republikańscy zwyciężają przekonująco głównie w stanach wiejskiego, konserwatywnego interioru USA, zwykle o mniejszej populacji. System niewątpliwie więc faworyzuje obecnie GOP i jest sprzeczny z zasadą demokracji, że wszystkie głosy obywateli powinny mieć równą wagę.

Według sondażu Gallupa 61 proc. Amerykanów chce likwidacji Kolegium Elektorskiego, co na razie nie jest realne. Wymagałoby to poprawki do konstytucji, którą musiałoby uchwalić dwie trzecie członków obu izb Kongresu, a następnie zatwierdzić trzy czwarte stanów. Alternatywą byłoby zwołanie konwencji konstytucyjnej, na co też musiałoby się zgodzić dwie trzecie parlamentów stanowych. W sytuacji mniej więcej równego podziału sił między obiema partiami w Kongresie i na politycznej mapie stanów na pewno nie dojdzie do zmiany status quo. Że odpowiada Partii Republikańskiej, dowodzi fakt, że we wspomnianym sondażu zniesienia systemu elektorskiego pragnie tylko 23 proc. republikanów i aż 89 proc. demokratów.

Czytaj też: Ameryka głosuje po swojemu

Gdy elektor jest niewierny

Po wyborach władze stanów muszą oficjalnie potwierdzić ich rezultat, przekazując odpowiednie certyfikaty do archiwum w Waszyngtonie. Elektorzy zbierają się w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia. Mają obowiązek głosować zgodnie z wynikiem wyborów bezpośrednich. Dotychczas była to czysta formalność, przypadki popierania innego kandydata były nieliczne i nigdy nie wpłynęły na ostateczny wynik. W większości stanów tzw. niewiernym elektorom (faithless electors) grożą sankcje za niesubordynację, choć niewielkie. W kilku innych przewiduje się unieważnienie głosowania lub głosowanie powtórne.

W związku z nieuznaniem porażki przez Donalda Trumpa cały ten złożony proces może się dodatkowo skomplikować i przedłużyć. Tam, gdzie republikanie podważają wyniki i żądają ponownego liczenia głosów, dopóki to nie nastąpi, nie dojdzie do certyfikacji wyborów. Niektórzy obawiają się, że przegrany może próbować nacisków na władze stanów rządzonych przez republikanów, żeby zmienić skład elektorów w nadziei na znalezienie takich, którzy zagłosują wbrew rezultatom głosowania bezpośredniego. Panuje jednak opinia, że Trump nic nie wskóra poza zatruwaniem atmosfery w kraju i podsycaniem nieufności swoich fanów do procedur.

Pozwy przeciw oficjalnemu wynikowi zdaniem ekspertów nie mają żadnych szans na zmianę sytuacji. Spory wyborcze ostatecznie rozstrzyga Sąd Najwyższy.

Czytaj też: Kamala Harris. Wiceprezydentka, jakiej nie było

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną