Tuż przed telefonem do Raua Blinken zadzwonił do Egiptu, a zaraz potem do ministra spraw zagranicznych Republiki Zielonego Przylądka. Cóż, Polska nie jest supermocarstwem, jesteśmy tylko trochę przewrażliwieni na punkcie własnego znaczenia i może małostkowi, bo ani z Kairu, ani z Wysp Zielonego Przylądka nie słychać skarg na opieszałość Blinkena. Ważniejsza jest treść rozmowy, której możemy się domyślać na podstawie dwóch dokumentów: komunikatu naszego MSZ i wypowiedzi rzecznika departamentu stanu Neda Price’a.
Czytaj też: Po co Duda zabrał głos w sprawie zamieszek w USA
Ani słowa o demokracji
Porównanie tych dokumentów odsłania dramatyczną i niepokojącą różnicę spojrzenia departamentu stanu USA i polskiego rządu na stosunki dwustronne. Dokumenty mówią o współpracy i partnerstwie, i bardzo dobrze. Ale dalej amerykański sekretarz stanu zapowiada, że spodziewa się współdziałania z Polską w obronie „demokratycznych wartości, w tym wolności mediów i poszanowania praw obywatelskich”. Tymczasem polski komunikat w ogóle nie zawiera takich słów jak „demokracja”, „wartości”, „wolność mediów” ani „prawa obywatelskie”. Raz tylko – o „demokratycznych reformach” – mówi się, ale na Ukrainie. Nie ma słowa „demokracja” ani „poszanowania praw obywatelskich”, mimo że nie można się tłumaczyć brakiem miejsca. Słowa te zawiera komunikat amerykański, który liczy osiem linijek, a nie zawiera polski, mimo że jest siedem razy dłuższy.
Nie chodzi tu o jakąś statystyczną ciekawostkę. Polski komunikat podkreśla, że zależy nam na wspólnej odpowiedzi na globalne wyzwania i zagrożenia, takie jak pandemia covid-19, zmiany klimatyczne, zagrożenia dla bezpieczeństwa czy odbudowa naszych gospodarek. Bezpieczeństwo – to oczywiste. I rzeczywiście wcześniej niż sekretarz stanu do Polski zadzwonił szef Pentagonu. Ameryka – i to też dobrze – na pewno traktuje Polskę jako ważnego sojusznika militarnego. Takie telefony z Waszyngtonu wykonano np. do Arabii Saudyjskiej i bodaj Kazachstanu. Ale zmiana w polityce amerykańskiej polega na czym innym. Interesy militarne USA się nie zmienią. Natomiast polityka w ogóle – bardzo.
Cytuję za programowym przemówieniem Joego Bidena na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa sprzed paru dni: „Jesteśmy w centrum fundamentalnej debaty o kierunku rozwoju świata”. Między tymi, którzy twierdzą, że autokracja jest najlepszą drogą naprzód, i tymi, którzy rozumieją, że demokracja to podstawa, by stawić czoła światowym wyzwaniom. „To punkt zwrotny – mówi Biden i sięga po patos. – Każdą swoją uncją wierzę, że demokracja musi zwyciężyć”. Sekretarz stanu mówi więc o „demokracji”, a w sprawozdaniu z tej samej rozmowy polski minister słowo to pomija.
Czytaj też: W Stanach Bidena Kaczyński nie znajdzie sojusznika
Polski minister kręci piruety
Zamiast tego robi jakieś piruety. Minister Rau miał tłumaczyć Amerykaninowi, że „polska konstytucja posługuje się biologiczną definicją płci” i „w najbliższych latach żadne zmiany w obowiązującym od 1997 r. porządku prawnym nie są przewidywane”. Chyba tylko eksperci andrologii mogą zrozumieć, o co chodzi, a Rau andrologiem nie jest, w dodatku myli się, bo polska konstytucja nie posługuje się biologiczną definicją płci, tak jak nie posługuje się definicją „życia”. Można tylko podejrzewać, że Rau próbował Bidenowi budować pseudokonstytucyjną zasłonę dla wypowiadanych przez Dudę czy innych ideologów PiS dyskryminacyjnych ocen osób LGBT, „to nie ludzie…” itd.
Kiedyś Polska z demokracji robiła znak firmowy swojej polityki. 20 lat temu była – wraz z Ameryką – współorganizatorem światowej konferencji „Wspólnota demokracji”. Rachityczna siedziba kierownictwa tego programu dalej jest w Warszawie, przy al. Ujazdowskich, niemal jak wyrzut sumienia. Moje marzenie? Tak jak Biden mówi światu: „America is back”, Ameryka powraca, tak Polska musi uderzyć się w piersi i powiedzieć: „Poland is back” – Polska wraca. I to nie ustami Raua, który przecież nie wytycza kierunków polityki, ale najwyższych przedstawicieli.
Czytaj też: Polska w czołówce sponsorów Ameryki