ŁUKASZ LIPIŃSKI: – W 2014 r. ogłosiła pani, że Szwecja będzie prowadzić feministyczną politykę zagraniczną. Minęło pięć lat, więc można się pokusić o oceny. Na czym to polega i jakie przynosi efekty?
MARGOT WALLSTRÖM: – Jeśli się wprowadza taki kontrowersyjny termin i nazywa się politykę zagraniczną „feministyczną”, to wywołuje się różne reakcje. Było trochę nieufności i trochę ciekawości ze strony ambasadorów innych krajów i naszych dyplomatów, a nawet pewne ociąganie, bo w niektórych państwach to słowo ma negatywne konotacje.
Dlatego szybko trzeba było określić, co kryje się za tym pojęciem, jakie parametry. Dla mnie nie ma w tym nic tajemniczego, przeciwnie – to bardzo praktyczna polityka, która wynika z faktu, że więcej kobiet oznacza więcej pokoju. Jeśli kobiety są przy stole, są dopuszczone do negocjacji, mamy więcej opcji do wyboru i można osiągnąć bardziej długotrwałe porozumienia pokojowe. Kobiety to połowa populacji. Nie można osiągnąć trwałego pokoju bez nich.
Czytaj też: Feministyczna polityka zagraniczna jest możliwa
Kobiety przy stole nie są gwarancją pokoju. Margaret Thatcher toczyła wojnę z Argentyną o Falklandy/Malwiny.
Nie mówię, że kobiety są lepsze (śmiech), choć chciałybyśmy, żeby tak było. Ale patrzymy na świat z innej perspektywy, mamy inne doświadczenia i wiedzę, i to trzeba uwzględnić. Oczywiście były kobiety, które podżegały do wojny, ale ze wszystkich statystyk wynika, że bardzo nikły odsetek negocjacji pokojowych toczono z ich udziałem. Większość traktatów pokojowych nie dotyka np. kwestii przemocy seksualnej, której ofiarą padają przede wszystkim kobiety.