Świat

Nie będzie brexitu w Halloween, choć może nadejść już miesiąc później

Debata w Izbie Gmin, 22 października 2019 r. Debata w Izbie Gmin, 22 października 2019 r. Forum
Johnson odniósł we wtorek zwycięstwo i poniósł klęskę. Obiecywał, że do 31 października, choćby miał paść trupem, Wielka Brytania wyjdzie z Unii. Ale na razie się na to nie zanosi.

Boris Johnson był pewien, że determinacją i sprytnymi manewrami skłoni posłów do uległości. Zapomniał o starym powiedzeniu, że pycha kroczy przed klęską. Stało się więc inaczej. Najpierw było słodko. Izba Gmin zgodziła się, że jego ustawa o brexicie jest warta trzeciego czytania, ale (uwaga, kwaśno!) odrzuciła szaleńcze tempo, o którym premier marzył. Ambicja wyjścia z Unii z końcem miesiąca umarła 22 października, choć wydawało się, że Johnson ma zwycięstwo w zasięgu ręki.

109 stron zawiłej ustawy o historycznym znaczeniu w niecałe trzy dni i noce – tak chciał premier. Nawet niektórzy zwolennicy „dealu” przyznawali, że tempo uniemożliwia porządną analizę. Harmonogram rządu Johnsona był sztuczny. Chodziło tylko o to, by mógł spełnić buńczuczne zapowiedzi i zaspokoić suwerena. Tymczasem, jak mówił lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, „posłowie nie dają sobą pomiatać”.

Czytaj także: Szczyt UE o brexicie i o budżecie

Honor posła

Boris poniósł więc prestiżową porażkę. Większość posłów (niewielka, różnica wyniosła 14 głosów) nie przystała na przyspieszony tryb prac. Chwilę wcześniej ci sami posłowie zgodzili się (większością 30 głosów), że ustawa Johnsona jest warta uwagi. Tyle że nie w takim tempie. Paradoks łatwo zrozumieć: wielu posłów chce trzeciego czytania, żeby zastopować ustawę gradem poprawek.

Decyzja Izby Gmin oznacza, że niemal na pewno brexit nie nastąpi 31 października. Jeśli ustawa nie wyjdzie do czwartku z Izby Gmin, nie ma na to szans. Rząd już ogłosił, że w tym samym czasie parlament zajmie się niedawną mową królowej z jego programem ustawodawczym.

Co znamienne, po głosowaniach Johnson nie mówił już, że kraj wyjdzie z Unii 31 października. Wierzy zarazem, że nastąpi to zgodnie z zasadami jego umowy. Premier zawiesił więc rozpatrywanie ustawy i czeka na reakcję UE. Z Brukseli wcześniej czy później nadejdzie decyzja o przedłużeniu terminu członkostwa Wielkiej Brytanii i negocjacji o trzy miesiące, do końca stycznia, ale z możliwością przyspieszenia, gdyby Izba Gmin i Izba Lordów zaakceptowały w międzyczasie ustawę o brexicie.

Czytaj także: Sto dni Borisa Johnsona

Bo rzucę zabawki

Boris, wyraźnie rozczarowany i zdenerwowany, oświadczył, że skoro posłowie nie chcą dyskutować o jego projekcie dzień i noc, by zdążyć na 31 października, to on decyduje się zawiesić rozpatrywanie historycznej ustawy. Wielu posłów opozycji określiło tę reakcję jako „dziecinną”. Nawet poseł senior Kenneth Clarke, szanowany konserwatysta (ale zwolennik pozostania w Unii), apelował do premiera o przedłużenie czasu pracy nad ustawą o kilka dni. Johnson, zmieszany, wręcz zawstydzony, nic mu nie odpowiedział.

Zwolennicy premiera nie bez racji wskazywali, że odniósł mimo wszystko historyczne zwycięstwo: przepchnął ustawę do trzeciego czytania. Udało mu się stworzyć umowę (o czym Bruksela miesiąc temu nie chciała nawet słyszeć) i wynegocjować nowy układ (co prawda kontrowersyjny i mniej korzystny dla Wielkiej Brytanii niż „deal” Theresy May).

Pierwszy raz od trzech lat pojawiła się szansa na przełamanie impasu. 30 posłów więcej za trzecim czytaniem sugerowałoby, że być może ustawę da się zatwierdzić mimo prób storpedowania przez opozycję. BoJo wprawdzie boi się, że na kolejnym etapie prac, już w komisjach parlamentarnych, posypią się poprawki. Jedna z nich – o rozciągnięciu unii celnej na całą Wielką Brytanię – zostanie poparta przez 10 posłów Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP), którą Boris zdradził, gdy dogadał się z Unią ws. granicy celnej na Morzu Północnym (oddziela Irlandię Północną i zwiększa szanse na zjednoczenie Zielonej Wyspy).

Dlatego Johnson nie zareagował na razie na propozycję Corbyna, by ustalić realny termin prac nad ustawą. Borisa nie interesuje spokojna polityka. Bez chaosu i szantażu czuje się niezrealizowany. „Jest jak Trump. To dziecinada. Chciał postawić na swoim” – mówił w studiu Sky News Alastair Campbell, były doradca Tony’ego Blaira. Mówił też o „frantycznym” stylu rządzenia Johnsona.

Czytaj także: Sąd Najwyższy ratuje honor brytyjskiej demokracji

W co gra Johnson?

Przy Downing Street 10 trwała zapewne do późna narada z Dominikiem Cummingsem, kontrowersyjnym doradcą BoJo, który konsekwentnie namawia go do konfrontacji z parlamentem, a nawet własnymi umiarkowanymi posłami.

Boris może wrócić z ustawą już w przyszłym tygodniu i próbować ją przepchnąć przez komisję, by „wyrobić się” w listopadzie, możliwie najbliżej 31 października. Taka determinacja ma przemawiać do mentalności pewnej klasy zwolenników brexitu z robotniczych miasteczek na północy Anglii – chodzi tu o budowanie wizerunku BoJo jako „silnego człowieka”.

Praca nad ustawą w czasie, gdy opozycja w Izbie ma wielkie szanse na wprowadzenie poprawki o unii celnej, może się jednak mijać z celem. Wszelkie poprawki wymagałyby oczywiście nowej rundy negocjacji z Unią. Tyle że kolejny triumf opozycji nie jest oczywisty. Być może Johnson dogada się z UE na przełożenie terminu brexitu o kilka tygodni i będzie wkrótce znowu walczyć o ustawę.

Możliwy jest też inny wariant. Premier może na długo nie wrócić do parlamentu. Zamiast kontynuować grę o swoją wersję brexitu, może przeć do przedterminowych wyborów. Partia Pracy nie poprze go co prawda, dopóki ryzyko brexitu no deal nie zostanie wyeliminowane. Potem jednak nie będzie miała wyjścia i zapewne się zgodzi.

Czytaj także: Boris Johnson w sosie własnym

Jednak wybory?

Nawet gdyby Corbyn nie chciał konfrontacji wyborczej, Johnson może go do tego zmusić, korzystając z trików ustawodawczych umożliwiających decyzję o wyborach na zasadzie zwykłej większości (normalnie przedterminowe wybory wymagają większości dwóch trzecich głosów w Izbie). Tę być może uda się uzyskać, bo wszyscy mają dość pata.

Wybory to jednak tylko pozorne rozwiązanie. Większość ekspertów jest przekonana, że jeśli do nich dojdzie, nie przyniosą zmiany układu między konserwatystami a opozycją. Brytyjczycy, trochę jak Polacy, są podzieleni na dwa obozy. Żadna ze stron – torysi, laburzyści i ich sojusznicy – nie zdobędzie zdecydowanej większości. W końcu listopada lub na początku grudnia (kiedy wybory odbyłyby się zgodnie z prawem) narodziłby się więc kolejny „parlament wiecznego pata” uniemożliwiający rozstrzygnięcie debaty wokół brexitu. Chyba że doszłoby do drugiego referendum, ale to mało prawdopodobny wariant.

Boris na razie się waha. Wieczorem zagroził, że jeśli Unia zamiast technicznego przedłużenia o parę tygodni uchwali trzymiesięczne odroczenie terminu, to wycofa się z dealu. W najbliższym tygodniu Wielką Brytanie czekają więc kolejne zażarte batalie. Finał jest nieznany, jak to w dreszczowcu pt. „Brexit”.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Radosław Sikorski dla „Polityki”: Świat nie idzie w dobrą stronę. Ale Putin tej wojny nie wygrywa

PiS wyobraża sobie, że przez solidarność ideologiczną z USA Polska może być takim Izraelem nad Wisłą. Że cała Europa będzie uwikłana w wojnę handlową ze Stanami Zjednoczonymi, a Polska jako jedyna traktowana wyjątkowo przez Waszyngton. To jest ryzykowne założenie – mówi w rozmowie z „Polityką” szef polskiego MSZ Radosław Sikorski.

Marek Ostrowski, Łukasz Wójcik
18.04.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną