Zamiast w końcu pojechać do Kijowa, papież Franciszek pojechał do Budapesztu, gdzie spotkał się z autokratą Viktorem Orbánem, najbardziej miękkim wobec Kremla przywódcą w Unii Europejskiej. Trzydniowa wizyta w dziesięciomilionowym kraju, graniczącym z najechaną na rozkaz Putina Ukrainą, była kontynuacją obecnej polityki wschodniej Watykanu: Franciszek, jak Orbán, dystansuje się od linii Zachodu w sprawie Ukrainy. Co nie znaczy, że Orbán dostał od Watykanu zielone światło dla swej polityki. Jeśli już, to światło pomarańczowe.
Apele Franciszka trafiają w pustkę
Polityką watykańską kieruje kontrowersyjny aksjomat „neutralności” wobec konfliktów międzynarodowych, którą Franciszek konsekwentnie realizował także w Budapeszcie. Przed przybyciem do Węgier papież przyjął w Rzymie ukraińskiego premiera Denysa Szmyhala; na Węgrzech spotkał się z prawosławnym biskupem Budapesztu Hilarionem, wcześniej numerem dwa w kierownictwie Cerkwi moskiewskiej, a także z metropolitą abp. Kocsisem, zwierzchnikiem węgierskiej społeczności grekokatolickiej (unitów), choć to akurat spotkanie dodano do agendy w ostatniej chwili. Jak na razie, apele pokojowe Franciszka trafiają w pustkę.
Papież potępia zbrodnie wojenne, zniszczenia i cierpienia ludności cywilnej, sprzeciwia się całkowitej izolacji Rosji, wzywa do pokoju, nie precyzuje, na jakich warunkach. To czyni z niego figurę dwuznaczną – w zasadzie przeciw, ale nie do końca. Nie potrzebuje rosyjskich paliw ani rosyjskiego rynku jak Orbán, ale łączy go z nim retoryka obrony wartości chrześcijańskich w coraz bardziej zlaicyzowanym – włącznie z Węgrami – świecie zachodnim i wszędzie tam, gdzie chrześcijanie są prześladowani.