Spotkanie Kim Dzong Una i Władimira Putina to znaczący sukces dyplomacji obu dyktatorów. Na kosmodromie na rosyjskim Dalekim Wschodzie izolowani podobno przywódcy podali sobie tlen. Prezydent Rosji hojnym gestem zapowiada pomoc w budowie satelitów szpiegowskich, o których marzy Korea Płn., a których nie potrafi samodzielnie umieścić na orbicie. Rosja liczy, że Kim sprzeda jej jakąś część swojej broni konwencjonalnej. Satrapa z Pjongjangu zrobi tu znakomity interes. Ma czym handlować, jego dziadek i ojciec neurotycznie gromadzili potężny i kompatybilny z sowieckim arsenał na wypadek wojny z Koreą Płd. i oczekiwany najazd Stanów Zjednoczonych.
Szczyt Putin–Kim jak spektakl
Przez wiele dekad Kimowie odkładali m.in. amunicję artyleryjską, a tej rosyjskiej armii bardzo brakuje w Ukrainie. Kim nieubłaganie starzejącego się uzbrojenia do niczego by nie wykorzystał, bo prawdopodobieństwo, że wojna w Korei wybuchnie, jest i pozostaje niewielki. Może więc swoje rdzewiejące zapasy upłynnić w zamian za to, czego jego krajowi najbardziej brakuje, w tym wsparcie humanitarne, żywność i technologie. I choć Rosja jest zapóźniona względem globalnej czołówki, to możliwości rosyjskiego przemysłu obronnego i kosmicznego dają Kimowi szanse na unowocześnienie i wojska, i gospodarki, od lat duszonej sankcjami.
Jakość pocisków i przekazanego sprzętu będzie pewnie różna, ale ilość ma przeważyć nad jakością. Chodzi też o wymiar symboliczny, powstanie wrażenia rozerwania izolacji. Szczyt zaplanowano jak spektakl, pojawiło się ponadstandardowo wiele zdjęć z – wyglądającego wręcz na triumfalny – przejazdu Kima zielonym pociągiem pancernym przez rosyjskie terytorium. Świat przez dziesiątki godzin miał interesować się wizytą i utwierdzić w przekonaniu, że doszło do poważnego przełomu.