Wojna Izraela z Hamasem. Zachód się podzielił. To się może wymknąć spod kontroli
Najwięcej demonstrantów zebrało się w centrum Londynu – organizatorzy niedzielnego marszu mówią o ponad 100 tys. osób (agencja Reutera pisze o 50–80 tys.). To już druga tak wielka manifestacja w brytyjskiej stolicy od 7 października, kiedy Hamas zaatakował terytorium Izraela. Podobne inicjatywy miały w ciągu ostatnich dwóch tygodni miejsce praktycznie we wszystkich większych miastach zachodniej Europy i USA, choć nie zawsze kończyły się na wezwaniach do zawieszenia broni w Gazie. W Rzymie dwójka protestujących zdarła flagę Izraela z masztu przed siedzibą FAO, agendy ONZ ds. Wyżywienia i Rolnictwa. 19 października w Berlinie doszło do starć między demonstrantami i policją, 174 osoby aresztowano, 65 funkcjonariuszy odniosło obrażenia. Większość dużych miast i landów w Niemczech wprowadziło zakaz organizowania wieców i manifestacji poparcia dla Palestyńczyków, za co lokalnym władzom zresztą się oberwało – również od przedstawicieli społeczności żydowskiej.
Ponad setka niemieckich intelektualistów żydowskiego pochodzenia napisała w ubiegłym tygodniu list otwarty krytykujący nie tylko zakaz, ale i decyzje o zwiększeniu obecności policji w dzielnicach z największym odsetkiem mieszkańców pochodzących z Turcji i krajów arabskich. Sygnatariusze petycji nazwali to „okupacją dzielnic arabskich przez policję”, oskarżyli mundurowych o polowanie nawet na najmniejsze przejawy solidarności z Palestyną i mieszkańcami Gazy. Władze federalne odrzucają zarzuty o naruszanie wolności słowa i wypowiedzi, argumentując, że demonstracje zostały zdelegalizowane, bo pojawiały się na nich hasła antysemickie. Mało tego, w czasie wystąpienia w Bundestagu wiceszefowa ministerstwa spraw wewnętrznych Rita Schwarzelühr-Sutter zapowiedziała, że jeśli zajdzie potrzeba, policja „zastosuje ostrzejsze środki” względem osób stających po stronie Palestyńczyków.
Czytaj też: Hamas kontra Izrael. Obie strony zmierzają do totalnej wojny
Bliski Wschód. Kryzys niekontrolowany
Konflikt na Bliskim Wschodzie, przynajmniej w sferze politycznej, dawno wyszedł poza granice Izraela i Gazy, ale i samego regionu. Okręty amerykańskiej marynarki wojennej przechwyciły już trzy rakiety wystrzelone z terytorium Jemenu, pociski wystrzelane są również z południa Libanu, nad którym kontrolę sprawuje wspierany militarnie i finansowo przez Iran Hezbollah. Yossi Mekelberg, profesor stosunków międzynarodowych i ekspert od relacji izraelsko-palestyńskich z Uniwersytetu Roehampton, zauważa, że największym ryzykiem jest ewolucja wojny „kalkulowanej”, zaplanowanej przez Izrael, w „niekalkulowaną”, którą zdominuje chaos, impulsywne decyzje i która może zdestabilizować Bliski Wschód na lata, a nawet dekady. To samo dotyczy percepcji tego konfliktu i zaangażowanych w niego stron, także w zachodniej opinii publicznej.
Badacze zajmujący się przejawami radykalizmu w sieci biją na alarm. Według danych z projektu Decoding Antisemitism, prowadzonego m.in. przez King’s College w Londynie i berlińskie Centrum Badań nad Antysemityzmem, tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni nastąpił drastyczny wzrost antysemickich komentarzy w mediach społecznościowych we Francji, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Szczegółowa analiza 11 tys. wpisów pokazuje niepokojący trend – użytkownicy zwłaszcza Facebooka i YouTube’a coraz częściej pod nazwiskiem afirmują przemoc.
We Francji ponad połowa wszystkich antysemickich komentarzy (odpowiednio 53 proc. na Facebooku i 54 proc. na YouTubie) gloryfikowała atak Hamasu i mordowanie izraelskiej ludności cywilnej. W Niemczech odsetek ten był znacznie niższy, ale wciąż znaczący (19 proc.). Coraz częściej pojawiają się też hasła znane z czasów II wojny światowej, dehumanizujące Żydów: porównania do psów, robaków, zarazków, śmieci. Podobny obrazek można było zaobserwować w Warszawie: w trakcie propalestyńskiej demonstracji na Krakowskim Przedmieściu norweska studentka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego trzymała transparent, na którym izraelska flaga lądowała w koszu na śmieci, a napis obok grafiki brzmiał: „utrzymajmy świat w czystości”.
Antysemityzm i „ślepa nienawiść Izraela”
Szczególnie napięta jest atmosfera w społeczności żydowskiej we Francji, najliczniejszej poza Izraelem i USA. Prawie pół miliona mieszkających nad Sekwaną Żydów regularnie donosi o pogróżkach, aktach wandalizmu i strachu, w którym żyją od początku konfliktu z Hamasem. W Sarcelles, ponad 50-tys. miasteczku na obrzeżach Paryża, nazywanym często „Małą Jerozolimą”, doszło do zamieszek, spalono samochody i zdewastowano przystanki komunikacji miejskiej. W całej Francji od 7 października, według informacji „Politico”, odnotowano 501 przestępstw i wykroczeń motywowanych nienawiścią i antysemityzmem – od ataków werbalnych i graffiti po groźby śmierci i zaczepki fizyczne. To liczba przekraczająca sumę wszystkich antysemickich incydentów w całym poprzednim roku. W efekcie w Sarcelles oraz innych miejscach z dużą koncentracją żydowskich społeczności wprowadzono dodatkowe patrole policji – oficerowie są na miejscu 24 godziny na dobę, z długą bronią.
Z drugiej strony mnożą się przypadki krytyki Izraela za naloty i inwazję lądową na Gazę, i to właściwie wszędzie w Europie i USA. Dla wielu dotychczasowych sojuszników rządu Beniamina Netanjahu działania izraelskich wojsk są całkowicie nie do przyjęcia. Dwie członkinie amerykańskiej Izby Reprezentantów, przedstawicielki Partii Demokratycznej Cori Bush i Rashida Tlaib, zaapelowały do Joe Bidena o wstrzymanie jakiejkolwiek pomocy – militarnej, politycznej i finansowej – dla Izraela, za co zresztą spotkała je monumentalna krytyka ze strony partyjnych kolegów i koleżanek.
Mocno krytyczny pod adresem Netanjahu esej opublikował w „New York Review of Books” Benjamin Rhodes, były doradca Baracka Obamy ds. międzynarodowych, później jeden z najlepszych ekspertów zajmujących się kryzysem demokracji na świecie. Podobnie jak wielu innych amerykańskich komentatorów porównuje ślepą przemoc Izraela do motywowanej żądzą zemsty odpowiedzi Amerykanów na zamachy z 11 września 2001 r.
Izrael broniony i atakowany
Mnożą się głosy krytyki wobec taktyki Izraela w Gazie również w mediach europejskich. Lawrence Freedman, emerytowany wykładowca King’s College London, napisał na łamach „Financial Times”, że działania izraelskich wojsk są pozbawione sensu, bo nie mają jasno zdefiniowanego celu. Nikt nie jest w stanie określić, do czego ofensywa ma doprowadzić – poza tyleż mglistym, co niemożliwym do zrealizowania całkowitym wyeliminowaniem Hamasu z bliskowschodniej układanki.
To wszystko dzieje się w chwili, gdy świat dzieli się właściwie na dwa wykluczające się obozy. Coraz mniej jest głosów rozsądku wołających o zniuansowanie debaty. Obrona prawa Izraela do obrony przed Hamasem coraz częściej uznawana jest za symbol poparcia ataków na ludność cywilną, podczas gdy apele o zawieszenie broni czy też krytyka izraelskich wojsk interpretowana jest jako przejaw antysemityzmu. W tak nakręconej spirali werbalnej nienawiści, a coraz częściej też fizycznej, trudno o konstruktywną dyskusję i poszukiwanie rozwiązań, również na forach dyplomatycznych, gdzie nierzadko temperatura sięga już zenitu.
Dalsze rozlewanie się konfliktu może doprowadzić do kolejnych interpretacji faktów tworzonych na skróty. Tak było przecież z niedawnym atakiem na dwóch szwedzkich kibiców przed meczem w Brukseli, który skrajna prawica w całej Europie natychmiast powiązała z sytuacją w Gazie – mimo że zamachowiec, zwolennik ISIS, miał motywacje jasno zdefiniowane, antyszwedzkie, związane z przypadkami palenia Koranu w tym kraju. Dlatego również w warstwie retorycznej trzeba bardzo uważać. I nie lekceważyć jej, bo może doprowadzić do kolejnych aktów agresji.