Pod wieloma względami eskalacja wydawała się już nie do uniknięcia. Od października Amerykanie gromadzą wokół Wenezueli nieproporcjonalnie wręcz duże siły wojskowe; w pewnym momencie stacjonowały tam jednostki stanowiące 10 proc. potencjału marynarki wojennej USA.
Eskalował również Donald Trump, głównie retorycznie. W licznych postach w sieci wygrażał Nicolasowi Maduro i jego współpracownikom, sugerując, że Ameryka „pójdzie po swoje” – mając na myśli zasoby naturalne, a nawet terytorium Wenezueli. To jawna zapowiedź neokolonialnej rewizji granic zachodniej półkuli, całkowicie ignorująca suwerenność Wenezueli i stwarzająca wrażenie, jakby ewentualna inwazja USA była historycznie uzasadniona.
Czytaj też: Trump idzie po Wenezuelę? Ta wojna ma dużo większe znaczenie, niż Europie się wydaje
Maduro, czyli kartel?
Już wiadomo, że Amerykanie na groźbach nie poprzestaną. Jak donosi CNN, pierwsza operacja wojskowa na terytorium Wenezueli właśnie została przeprowadzona. Przy użyciu dronów strona amerykańska zniszczyła konstrukcję przemysłową w jednym z małych, rzadko używanych portów. Na podstawie informacji wywiadowczych uznano, że należy ona do infrastruktury wykorzystywanej przez kartel Tren de Aragua do produkcji i przemytu narkotyków. Kompleks nie był używany, więc atak nie przyniósł ofiar śmiertelnych.
Żeby zrozumieć logikę działania Amerykanów i ich intencje, trzeba cofnąć się parę kroków i dokonać rekonstrukcji założeń strategicznych towarzyszących całej „wenezuelskiej operacji”. Administracja Trumpa, a konkretnie sekretarz stanu Marco Rubio, główny architekt eskalacji wobec Wenezueli, stawia znak równości między reżimem Maduro a Tren de Aragua. Krótko mówiąc, USA wierzą (nie do końca zgodnie z prawdą), że wenezuelski dyktator kontroluje największy kartel w tej części świata, a przerzut narkotyków i migrantów na terytorium USA odbywa się za jego zgodą, a raczej – na jego polecenie.
Problem w tym, że nie ma na to jednoznacznych dowodów. James Story, były amerykański ambasador w Caracas, powiedział mi jakiś czas temu bez cienia wątpliwości, że „wenezuelskie narkotyki nie idą przez Miraflores” (to nazwa pałacu prezydenckiego). Ponieważ jednak dla Amerykanów władze Wenezueli i Tren de Aragua to jedno i to samo, a gang został już przez Trumpa wpisany na listę organizacji terrorystycznych, można śmiało uznać, że ataki na budynki, w których przestępcy produkują narkotyki, są uzasadnione z punktu widzenia strategii narodowej USA.
Czytaj też: Trump wyciąga grubą pałkę. Wenezuela w zasięgu grupy uderzeniowej USS Ford. Czy padnie rozkaz?
Wenezuela zamiast Meksyku
Biały Dom zarzuca Wenezuelczykom dodatkowo handel opioidami, co też nie do końca jest prawdą. Z Wenezueli w świat wypływa stosunkowo mało narkotyków syntetycznych; pochodzą głównie z Meksyku, gdzie są produkowane w potężnych laboratoriach na obrzeżach dużych miast. Podstawą ich wytwarzania są tzw. prekursory, chemikalia sprowadzane w ilościach przemysłowych głównie z Chin i Indii.
Problem w tym, że w takim imporcie nie ma nic nielegalnego, bo to często substancje powszechnie występujące w gospodarce, niezbędne do wytwarzania wielu podstawowych leków. Dopiero w zwiększonej dawce i odpowiednich proporcjach stają się zabójcze dla ludzkiego organizmu.
Za ich przemyt do USA odpowiadają głównie meksykańskie kartele, Wenezuelczycy wyspecjalizowali się w tradycyjnych twardych narkotykach i przemycie imigrantów. Uderzenie w Meksyk byłoby jednak dla ekipy Trumpa znacznie bardziej kosztowna gospodarczo i politycznie, więc na razie nie ma o tym mowy. Co oczywiście nie znaczy, że sytuacja nie ulegnie zmianie w 2026 r. Trump niejednokrotnie wspominał o wystrzeleniu rakiet Patriot na terytorium Meksyku, choć, jak wynika z informacji „Washington Post”, został na razie od tego pomysłu odwiedziony.
Cel i wojna Trumpa
Tymczasem nic nie wskazuje, żeby temperatura wokół Wenezueli miała opadać. Przeciwnie, najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz kolejnych ataków. Pierwszy nalot dronowy, wykonany przez CIA, pozostawał długo utajniony. Wprawdzie, jak informuje CNN, Trump niejednoznacznie nawiązał do niego w rozmowie z dziennikarzami w ubiegłym tygodniu, ale dopiero teraz źródła zbliżone do Pentagonu potwierdziły, że operację naprawdę przeprowadzono.
W związku z tym rodzi się szereg pytań. Po pierwsze: czy był to jedyny nalot? A może takich operacji było więcej, tylko nie ma powodu, żeby się nimi chwalić? Niewykluczone przecież, że w razie podobnych działań ofensywnych pojawiłyby się ofiary śmiertelne, tak jak przy okazji ataków na kutry rybackie i motorówki u wybrzeży Wenezueli. To z kolei wywołałoby lawinę pytań o legalność działań USA w świetle prawa międzynarodowego.
Po drugie: czy Amerykanie zamierzają zintensyfikować działania na terytorium Wenezueli? I czy przerzucą się z celów należących do karteli na obiekty administracji rządowej i wojska? Wydaje się, że do pełnoskalowej inwazji nie dojdzie, bo nikt w administracji, a przede wszystkim w elektoracie MAGA, nie ma teraz na to apetytu. Wielu analityków wskazuje, że USA odrobiły lekcje z Iraku i Afganistanu, nie chcą pakować się w kolejną okupację. Dlatego bardziej prawdopodobne są kolejne precyzyjne ataki, choć na celach związanych z kartelami CIA zapewne nie poprzestanie. Nie doprowadziłoby to co prawda do zmiany reżimu i obalenia Maduro, a to jest najwyraźniej główny, choć niewypowiedziany cel Trumpa.
Jednocześnie na szyi Maduro zaciska się pętla ekonomiczna. Trwają blokady tankowców omijających sankcje i naciski na Rosjan, by Rosnieft i Łukoil przestały wspierać wenezuelski koncern PDVSA – co ma akurat bezpośredni związek z negocjacjami wokół Ukrainy. Z czasem sytuacja w Wenezueli może się pogorszyć na tyle, że dyktatora obalą sami obywatele – z wydatną pomocą USA. Tyle że nikt chyba nie ma pomysłu na to, co miałoby wydarzyć się potem. Co może okazać się kłopotliwe dla Trumpa, bo w przypadku tej wojny, w przeciwieństwie do Gazy czy Ukrainy, nie będzie mógł po prostu odejść od stolika. Głównie dlatego, że sam tę wojnę wywołał.