Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Jak San Francisco stało się miastem pełnym sprzeczności

San Francisco z lotu ptaka San Francisco z lotu ptaka Brandon Nelson / Unsplash
Przekraczanie granic jest wpisane w DNA San Francisco. Rozmowa z Magdą Działoszyńską-Kossow, autorką książki o mieście, w którym toczy się walka o duszę Ameryki.
Okładka książki „San Francisco. Dziki brzeg wolności”mat. pr. Okładka książki „San Francisco. Dziki brzeg wolności”

ALEKSANDER ŚWIESZEWSKI: – Nie skłamię, jeśli powiem, że San Francisco to miasto, gdzie od lat toczy się symboliczna walka o duszę Ameryki? Gdzie bada się granice wolności, otwartości i obyczajowości?
MAGDA DZIAŁOSZYŃSKA-KOSSOW: – Taka jest główna teza mojej książki. Przede wszystkim staram się wyjaśnić, jak San Francisco zyskało swój status. Główna przyczyna leży w geografii, to miasto na zupełnym skraju Ameryki. A patrząc z jeszcze szerszej perspektywy, to miejsce zamykające nasz krąg cywilizacyjny, gdzie skończyła się ekspansja kultury europejskiej na zachód. To, co się tutaj dzieje, ma więc znaczenie nie tylko dla niej, ale i dla całego świata Zachodu. Od zarania był to przyczółek na rubieżach, w którym można było kontestować to, co zastane, a nową rzeczywistość budowano, naginając zasady i wyrzekając się obowiązujących wartości. Przekraczanie granic – obyczajowych, ekonomicznych, kulturowych – jest więc zapisane w DNA miasta.

Czytaj też: Kalifornia. Życie na granicy uskoku

Czy mimo wszystko San Francisco wciąż jest tytułowym „dzikim brzegiem wolności”? Czy nie należy rozpatrywać tego w kategoriach czasu przeszłego? Cena wolności poszła w górę.
Myślę, że jest i zawsze będzie. Zmienia się tylko odpowiedź na pytanie: kto z tej wolności korzysta i w jaki sposób? Możemy tutaj wsiąknąć w niekończącą się dyskusję o definicji pojęcia „wolność”. Faktycznie to nie są już czasy, kiedy tę debatę dominowali bitnicy czy hipisi, którzy walczyli o wyzwolenie jednostki z kajdan konserwatywnej moralności, o większą swobodę obyczajową. Te wartości są dziś w San Francisco oczywistością, tyle że żyć tam i korzystać z nich mogą tylko ci, których na to stać. Czyli głównie techies – pracownicy sektora nowoczesnych technologii.

W pobliskiej Dolinie Krzemowej rosną w siłę ponadnarodowe korporacje. Dominują gospodarczy leseferyzm i libertariańska filozofia polityczna. Nie dba się ani o dobro wspólne, ani o tkankę społeczną, liczy się interes ekonomiczny. Niemniej to też jest przejaw wolności. Forma dzikiego kapitalizmu, nieograniczonego regulacjami oraz jakimkolwiek myśleniem socjalnym. W dodatku powrót do korzeni: mówi się, że to tak jakby po raz drugi wydarzała się tam gorączka złota, która dała początek San Francisco. Oczywiście w dużym skrócie, bo nie jest to sytuacja zupełnie zero-jedynkowa. Niewątpliwie na tym końcu świata różne przejawy wolności znajdują dla siebie podatny grunt.

Czytaj też: Kto cierpi na zmianie charakteru dzielnic?

Wybrała pani miasto odległe z naszego punktu widzenia zarówno geograficznie, jak i historycznie. W przeciwieństwie do choćby Chicago czy Nowego Jorku. Dlaczego San Francisco?
Na pewno nie jest jednym z pierwszych miast, o którym myślimy w kontekście Stanów Zjednoczonych. Dość powszechne jest myślenie, że tym najważniejszym ośrodkiem na Zachodnim Wybrzeżu jest Los Angeles, co pewnie ma popkulturowe podłoże. Jeżeli jednak chodzi o rolę historyczną i kulturotwórczą – zdecydowanie San Francisco. O moim wyborze zdecydował przypadek. Pracując jako reporterka w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej”, odpowiadałam za działkę amerykańską. Zaczęłam krótko po tym, jak gazeta przestała mieć korespondenta zagranicznego na miejscu. Chciałam sobie odświeżyć USA i zaczęłam na własną rękę kombinować wyjazd. Szukając ciekawych ofert, trafiłam na nieprawdopodobnie tani bilet do San Francisco właśnie – poleciałam z Berlina za 700 zł. Dziś myślę, że ściągnęła mnie tam jakaś kosmiczna siła przyciągania. Wcześniej byłam tam raz bardzo krótko, jako nastolatka z rodzicami.

Czytaj też: Co doprowadziło Kalifornię na krawędź bankructwa?

Kiedy po raz pierwszy?
Pod koniec lat 90. Nie miałam wtedy większej świadomości, w jak wyjątkowym miejscu jestem. Po raz kolejny do San Francisco trafiłam w 2017 r.

Jakie wrażenie wywarło miasto?
Czułam się świetnie, bo niezależnie od wszystkiego to jest piękne, różnorodne i bardzo przyjazne miejsce. Poza zderzeniem z problemem bezdomności. Następnego dnia po przyjeździe wyszłam rano z hostelu w centrum miasta i od razu napotkałam kilka śpiących na ulicy osób. Okazało się, że to niestety dość powszechny widok. Zupełnie nie rozumiałam, jak miasto tak bogate i nowoczesne, od zawsze idące ku przyszłości, może borykać się z tak, powiedzmy, prozaicznymi problemami. Jak to możliwe, że nie jest w stanie zaspokoić podstawowych życiowych potrzeb części swoich mieszkańców. Kontrast, który przytłacza i szokuje, ale dla reportera jest fascynujący.

Czytając pani książkę, odniosłem wrażenie, że jej lejtmotywem jest nostalgia. Tęsknota za San Francisco, którego już nie ma. Bije zwłaszcza od bohaterów.
Myślę, że to nieodłączny element pisania o zmianach, a romantyzowanie czasów minionych leży w ludzkiej naturze. Najbardziej dotyczy to dziś myślenia o czasach lata miłości i hipisowskim San Francisco. Rozmawiałam z wieloma osobami, które za tamtym światem tęsknią, a dzisiejszy wydaje im się nie do przyjęcia. Ale nie da się ukryć, że stary świat prócz blasków miał ciemne strony. Niektórzy moi rozmówcy mieli tę świadomość, inni wolą pamiętać tylko to, co dobre. Ale uczciwość reporterska wymaga, żeby nie romantyzować, tylko przedstawiać jak najpełniejszy obraz zjawisk. W wypowiedziach bohaterów jest więc wiele nostalgii, ale ja ze swojej strony starałam się przemycić tę ponadczasową refleksję, że zmiana jest naturą rzeczy.

Pojawiają się u pani hipisi. Miasto jest skansenem rewolucji dzieci kwiatów. Z kontrkultury niewiele chyba pozostało?
Na pewno nie stanowi elementu dominującego, jak kiedyś. Z przyczyn czysto ekonomicznych jest dla niej coraz mniej miejsca. Nie da się być zbuntowanym nastolatkiem z pięknymi ideałami na temat życia w komunie i przyjechać do San Francisco, żeby wynająć pokój za pensję kuriera. Wolność obyczajowa weszła właściwie do mainstreamu – swoboda seksualna, dostęp do marihuany, fantazyjna estetyka nie budzą żadnych wątpliwości. Dzielnice hipisów – Haight-Ashbury i bitników – North Beach są raczej skansenami. Pewną ostoją transgresywności wciąż jest gejowskie Castro. Tam kultura poszukiwania nowych środków wyrazu i niezgody na wartości uznawane w kulturze za dominujące jest wciąż żywa.

Podkast: Czy fala antyrasistowskich protestów zmieni Amerykę?

Dzieci kwiaty zastąpił nowy gatunek człowieka – homo technologicus?
Tak i to też wskazuje, jak silna jest rola kulturotwórcza San Francisco – ma moc tworzenia nowych gatunków człowieka.

Z jednej strony kultowa piosenka Scotta McKenziego „San Francisco”, hymn hipisowskiego lata miłości, zdezaktualizowała się. Nikt już przecież nie nosi kwiatów we włosach. Z drugiej fragment mówiący o „całym pokoleniu z nowym wyjaśnieniem” idealnie pasuje do obecnych czasów.
Tu leży klucz do zrozumienia wyjątkowego charakteru tego miejsca. Jego zadanie polega na ciągłym mieleniu status quo i wytwarzaniu nowych wzorców kulturowych czy społecznych. San Francisco jest miejscem, w którym nasza kultura nie może iść dalej, spogląda przez ramię, zastanawia się nad sobą, a następnie się przeobraża. I myślę, że to nigdy nie ulegnie zmianie. Chyba że świat przejdzie jakieś zupełne przeobrażenie.

Rewolucja hipisowska się nie powiodła, a krótko po niej przyszła tęczowa. Nie będzie przesady w określeniu San Francisco mianem światowej stolicy ruchu LGBT?
Z tym niepowodzeniem to sprawa bardziej złożona: w sensie politycznym – walka z kapitalizmem, imperializmem czy rasizmem nie przyniosła oczekiwanych skutków, ale już obyczajowo raczej mówimy o sukcesie. Natomiast tęczowa rewolucja osiągnęła swoje cele – San Francisco jest swoistym rajem odzyskanym dla społeczności LGBT. Panuje pełna akceptacja, legalne są małżeństwa jednopłciowe i adopcja dzieci. Postęp, który zachodził w różnych zakątkach świata, czerpał siły witalne z San Francisco – w tym sensie jest ono stolicą ruchu. A współcześnie wręcz miejscem pielgrzymek dla osób ze społeczności LGBT.

Czytaj też: Tęczowe San Francisco

Wreszcie nadeszła rewolucja technologiczna. Największe trzęsienie ziemi w dziejach miasta?
Zmiany związane z hegemonią Doliny Krzemowej nie były zupełnie nagłe. Zachodzą stopniowo od lat 90. w przeciwieństwie do takich nagłych zdarzeń z przeszłości jak najazd poszukiwaczy złota czy dzieci kwiatów. Ale realia życia w San Francisco w tym czasie niewątpliwie zmieniły się diametralnie, a tkanka społeczna została przeorana. Jesteśmy nadal uczestnikami wydarzeń i brakuje nam dystansu historycznego do ich oceny. Podobne obawy towarzyszyły rewolucji przemysłowej i pojawieniu się maszyn jako takich. Wtedy też były obawy, że to koniec świata i naszego gatunku. Myślę, że za sto lat, jeżeli ktoś będzie przyglądał się obecnym wydarzeniom, okaże się to kolejnym długim rozdziałem w sadze San Francisco o poszukiwaniu nowych horyzontów dla ludzkości.

Bardzo często spotykam się z opiniami, że Big Tech skolonizował miasto, a sektor technologiczny po prostu zepsuł San Francisco.
To, że miasto zostało skolonizowane przez Big Tech, nie ulega wątpliwości. Pozostaje już kwestią pewnego rachunku wartości – czy to dobrze, czy źle? Jeżeli spytać pracowników branży, ludzi żyjących wewnątrz bańki technologicznej, od większości usłyszymy, że niosą ze sobą samo dobro i będą pomstować na bierność miasta wobec problemu bezdomności. Brakuje im refleksji nad tym, w jaki sposób przyczynili się do jego bieżących problemów. A „stare” San Francisco czuje się najechane i skolonizowane. Trudno się dziwić, że towarzyszy temu smutek, poczucie niesprawiedliwości. Ale czy również hipisi nie najechali kiedyś San Francisco i nie narzucili swojego pomysłu na to, jak urządzić świat?

Czytaj też: Dzieje ruchu hipisowskiego

Rewolucja technologiczna przyczyniła się do głębokiego kryzysu mieszkaniowego. Z jednej strony gentryfikacja i szybujące wzwyż ceny nieruchomości i czynszów. Z drugiej wszechobecni bezdomni, którzy stają się znakiem rozpoznawczym miasta na równi z mostem Golden Gate.
Kryzys na rynku nieruchomości, absurdalnie wysokie ceny najmu i kupna mieszkań to w dużej mierze zasługa Doliny Krzemowej. Pytanie, czy władze robią wszystko, żeby nad tym zapanować i zadbać, by wszystkim w mieście żyło się dobrze, a nie tylko młodym mieszkańcom z grubymi portfelami, pracującym w korporacjach sektora technologicznego. Problem bezdomności jest bardziej złożony, jego korzenie sięgają głębiej i Dolina nie ponosi tu wyłącznej odpowiedzialności. W jakimś sensie sięga też hipisów i poluźniania kategorii zachowań, które uważamy za społecznie akceptowalne. Wśród osób bezdomnych wielokrotnie słychać głosy, że chcą mieszkać na ulicy. Dlaczego nie możemy tego robić? – pytają. To też do pewnego stopnia spuścizna kontrkultury.

Co wybrzmiewa w książce i jest według mnie uderzające, to że osób, które nadawały miastu koloryt i tworzyły jego unikatowy charakter, nie stać na czynsz, muszą się wyprowadzić.
To smutne i nie powinno mieć miejsca. Miasto jest dzisiaj epicentrum problemów gentryfikacji i rozwarstwienia społecznego, które są ściśle powiązane. Kluczową sprawą jest powiedzenie wilkom z Doliny Krzemowej – hola, to nie jest tak, że możecie wszystko, wasza wolność ma granice. Znajdowanie tych granic było doświadczeniem każdej z grup, która tutaj wolności poszukiwała, i teraz nie powinno być inaczej.

Ciekaw jestem, jak we współczesnym San Francisco odnalazłby się jeden z bohaterów książki, guru kontrkultury Allen Ginsberg. Bitnik, hipis i homoseksualista. Pewnie trochę tak jak Witkacy, który obudziłby się w Zakopanem w sylwestra…
Pewnie byłby niemile zaskoczony, ale bezpieczną przystań by znalazł. Żałuję, że nie zapytałam o to Marcusa, bohatera książki, który był jego ostatnim partnerem. Może odnalazłby się w dzielnicy Castro? To był wagabunda, wielokrotnie zmieniał swoje miejsce zamieszkania. Pewnie jeszcze zasadniej byłoby spytać, jakby się odnalazł w dzisiejszym Nowym Jorku, gdzie właściwie był jego dom. Manhattan, na którym niegdyś pełno było enklaw bohemy, dziś stał się zgentryfikowaną pustynią. Ginsberg w jakimś stopniu na pewno byłby zatrwożony tym, co ekspansja Big Tech zrobiła z San Francisco, które kiedyś całe było królestwem cyganerii. Ale funkcjonuje wciąż księgarnia i wydawnictwo, które jako pierwsze wydały jego słynny „Skowyt”. Chociażby tam, na zapleczu, mógłby zaszyć się ze swoimi dawnymi druhami, z których niektórzy jeszcze żyją. Dałby radę.

Miasto toczy się od jednej rewolucji do kolejnej, ale tak naprawdę chyba żyje w cieniu kataklizmu i oczekiwaniu na kolejne trzęsienie ziemi. Naukowcy ostrzegają, że zbliża się „The Big One”.
Drgania o mniejszej sile występują ciągle, więc mieszkańcy są do nich przyzwyczajeni. W cieniu kataklizmu faktycznie żyją w tym sensie, że cały czas trzeba robić umocnienia sejsmiczne w budynkach. Często widać na nich ogłoszenia, które informują o potrzebie kontaktu z nadzorem budowlanym w sprawie wymaganych zabezpieczeń. W końcu żywioł uderzy mocniej, to nie kwestia wiary, tylko naukowych obliczeń. Na podstawie analizy wyładowań sejsmicznych na uskoku San Andreas, który przebiega wybrzeżem Kalifornii, naukowcy szacują okolice 2030 r. Epicentrum może być w San Francisco, jak w 1906 r., kiedy trzęsienie całkiem zniszczyło miasto, ale może być gdzieś indziej.

Czytaj też: Jak to możliwe, że wciąż nie potrafimy przewidzieć trzęsienia ziemi?

Na przykład w Dolinie Krzemowej.
To byłby chichot historii. I kolejny dowód, jak silne jest symboliczne przełożenie ze świata przyrody na to, co dzieje się ze światem budowanym przez nas. U wybrzeży San Francisco ścierają się dwie wielkie płyty tektoniczne, więc w sensie symbolicznym można uznać, że również stąd bierze się ta cała niezwykła energia, która napędza zachodzące tutaj zmiany i rewolucje. W takim już miejscu San Francisco powstało. Siłą rzeczy musi pozostawać epicentrum przemian w naszej kulturze.

Czytaj też: Co przynosi galopująca amerykanizacja Europy?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną