W czwartek 11 kwietnia zaczęły się największe demokratyczne wybory w dziejach ludzkości. Do urn poszli pierwsi spośród 900 mln Indusów uprawnionych do głosowania. To więcej niż jedna dziesiąta wszystkich mieszkańców Ziemi i więcej niż liczba wyborców w całej Unii Europejskiej, USA, Brazylii i Japonii razem wziętych. Do ich dyspozycji przygotowanych będzie milion lokali wyborczych, a nad organizacją głosowania będzie czuwać 10 mln funkcjonariuszy i urzędników. Z uwagi na skalę przedsięwzięcia wybory w Indiach odbędą się w siedmiu turach w różnych częściach kraju. Potrwają do 19 maja, a głosy zostaną zliczone i wyniki ogłoszone 23 maja. Ale nie skala zjawiska wydaje się najważniejsza, tylko zaskakujące podobieństwo do sytuacji politycznej na starym kontynencie.
Czytaj także: Podróż pociągiem to hinduski rytuał narodowy
Dwa wrogie plemiona
Indie idą do wyborów w tym roku, podobnie jak Polska, silnie spolaryzowane i podzielone. Z jednej strony mamy zwolenników rządzącej prawicowej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP) premiera Narendry Modiego, siły konserwatywne i nacjonalistyczne. Z drugiej szeroką opozycję, siły lewicowe i liberalne. Według tych ostatnich stawką tegorocznych wyborów jest nie tylko to, kto będzie rządził krajem, ale czy w ogóle indyjska demokracja przetrwa.
Jeszcze pół roku temu wynik wydawał się łatwy do przewidzenia, a dominacja BJP była niekwestionowana. Jednak kiedy rozmawiałem z ekspertami i dziennikarzami w Delhi na początku stycznia tego roku, twierdzili, że „znowu każdy wynik jest możliwy”. Punktem zwrotnym okazały się wybory samorządowe zeszłej jesieni w trzech ważnych stanach, które BJP przegrało z kretesem. To zatrzymało trend nieprzerwanych zwycięstw Modiego i dało wiatr w żagle opozycji. Władze regionalne stały się bastionem oporu przeciwko BJP, a opozycja zaczęła tworzyć Wielką Koalicję (Mahagathbandhan).
Na wiecu zwołanym w Kalkucie 19 stycznia przez Mamatę Banerjii, szefową rządu w Bengalu Zachodnim, stawiło się pół miliona osób i 23 partie centralne i regionalne – od centrowego Kongresu do Komunistycznej Partii Indii (Marksiści). Jedynym spoiwem tego sojuszu jest bycie anty-BJP i chęć odsunięcia od władzy Modiego. Premier odpowiedział im następnego dnia, że „opozycyjny Mahagathbandhan to koalicja korupcji, negatywizmu i niestabilności. Oni mają siłę pieniądza, my – siłę ludu”. Na trzecim kongresie opozycji w Delhi w lutym pod hasłem „Obrona Konstytucji” stawiło się kilkanaście partii. Część sił regionalnych zaczęła tworzyć mniejsze koalicje na poziomie stanów. Jeśli personalne ambicje i różnice programowe nie rozsadzą opozycji od środka, Modi może mieć problem z powtórzeniem sukcesu sprzed lat.
Zobacz także: Indyjski system kastowy
Indie głosują
Głosowanie w Indiach odbywa się nie poprzez zakreślenie miejsc na papierowych kartach wyborczych, ale z wykorzystaniem Elektronicznych Maszyn do Głosowania (EVM). Ma to ułatwić szybkie liczenie głosów i zabezpieczać przed nieprawidłowościami. Choć opozycja zgłaszała coraz większe obawy o fałszerstwa wyborcze, odzyskała zaufanie do EVM po ostatnich zwycięstwach.
Indusi głosują w jednomandatowych okręgach wyborczych. Zwolennicy tego systemu – jako lepiej oddającego preferencje społeczeństwa – powinni dokładniej przestudiować indyjski przykład. W 2014 r. BJP dostała tylko niecałe 32 proc. powszechnych głosów, ale zdobyła ponad 50 proc. miejsc w parlamencie (282 na 545). Kongres, który uzyskał 19,5 proc. głosów, dostał jedynie 44 mandaty.
Krytycy polskiego systemu wyborczego i zniechęceni krajową polityką polubiliby natomiast inny indyjski wynalazek – przycisk NOTA (None Of The Above, Żaden z powyższych). Naciskając go, oddaje się głos ważny i symboliczny – wyrażający zniechęcenie całą klasą polityczną. Zdarzało się już, że NOTA był trzecim najpopularniejszym wyborem.
Taniec demokracji i jakość polityki
Nie oznacza to bynajmniej, że Indusi stracili zaufanie do demokracji albo że nie interesują się polityką. Wręcz przeciwnie. Frekwencja w Indiach regularnie przekracza tę z Polski (w ostatnich wyborach 66 proc.). Gdzieś w Indiach wybory odbywają się niemal na okrągło. Od 1950 r. Niezależna Komisja Wyborcza zorganizowała 16 wyborów centralnych i ponad 500 na poziomie stanowym. Każdy, kto mógł to obserwować na miejscu, potwierdzi, że to wielkie święto i „taniec demokracji”. W silnie zhierarchizowanym społeczeństwie akt głosowania to chyba jedyny moment, kiedy każdy – biedny i bogaty, niedotykalny i bramin – znaczy tyle samo.
Inną sprawą są problemy związane z jakością polityki. Kiedy kilka lat temu Samoobrona deklarowała koniec Wersalu w Sejmie i blokowała mównicę, wielodniowe przerwy prac indyjskiego parlamentu – Lok Sabhy – były już tradycją. Ożywione kłótnie, wyrywanie mikrofonów czy użycie gazu pieprzowego nie należą do wyjątków. W ostatniej kadencji 16 proc. czasu obrad stracono przez obstrukcję posłów. Także przypadki konfliktu w prawem polskich posłów bledną w porównaniu z dokonaniami indyjskich odpowiedników. W odchodzącym parlamencie jedna trzecia posłów miała zarzuty o ciężkie przestępstwa karne, zagrożone karą minimum pięciu lat więzienia. Dużym problemem jest kupowanie głosów i ogromna rola pieniądza. Chodzi nie tylko o to, że indyjskie wybory są drugimi najdroższymi na świecie pod względem wydatków, zaraz za amerykańskimi. Raczej o to, że aby wygrać miejsce w parlamencie, trzeba być bogatym. W obecnej kadencji aż 83 proc. przedstawicieli biednego narodu miało majątek powyżej 10 mln rupii, czyli ok 150 tys. dol.
Indie pod rządami Modiego
Tegoroczne wybory będą plebiscytem nad rządami Modiego. Lista zarzutów jest niemal tak długa jak lista jego osiągnięć. BJP przejęła władzę w 2014 r. po dwóch kadencjach partii Kongresu Narodowego. Choć Indie w tamtym czasie (2004–14) rozwijały się w tempie nawet ponad 8 proc. PKB, mieszkańcom Indii znudziła się polityka ciepłej wody w kranie spokojnego premiera Manmohana Singha. Kongresowi zaszkodziły też kolejne afery korupcyjne. Decydującym czynnikiem okazał się sam Narendra Modi, któremu BJP w największym stopniu zawdzięcza zwycięstwo. Pochodzący z najniższych warstw nieuprzywilejowanych były sprzedawca herbaty stał się wyrazicielem aspiracji indyjskiego społeczeństwa. Pracoholik i asceta, polityk pochodzący spoza politycznych dynastii, centrum swojej kampanii uczynił „zwykłego człowieka”. I wygrał.
Modi obiecywał jeszcze szybszy wzrost – obejmujący też najbiedniejszych, a nie tylko elity. Zapowiadał wstanie z kolan w polityce zagranicznej i docenienie kraju na arenie międzynarodowej. Uruchomił kilkanaście programów modernizacyjnych i kampanii społecznych, zliberalizował gospodarkę, ściągał inwestycje zagraniczne, zreformował system podatkowy. W czasie jego rządów wszystkie domy zostały wyposażone w toaletę, 300 mln ludzi otworzyło konto w banku, a 500 mln zostało objętych największym na świecie programem podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego. Kraj rozwijał się na poziomie ponad 7 proc. PKB – najszybciej pośród dużych gospodarek świata. Zdynamizował indyjską politykę zagraniczną, odwiedzając blisko sto państw na wszystkich kontynentach. Choć prężenie muskułów wobec Pakistanu i Chin nie przyniosło wymiernych korzyści, Indie zbliżyły się do Ameryki Donalda Trumpa. – Modi jest najlepszym przywódcą, jakiego mieliśmy w historii. Uczyni Indie znowu wielkimi – przekonywał mnie w styczniu taksówkarz w Ahmedabadzie.
Jednak z czasem cierpliwość ludzi czekających na obiecany dobrobyt zaczęła się kończyć. Niektóre reformy, jak nagła wymiana banknotów (demonetyzacja), uderzyły szczególnie w mniej zamożnych obywateli. Kryzys w rolnictwie spowodował spadki dochodów mieszkańców wsi, którzy stanowią ponad 60 proc. społeczeństwa, a przez kraj przetoczyła się fala samobójstw farmerów, którzy nie byli w stanie spłacić zaciągniętych pożyczek. Opublikowane w grudniu ubiegłego roku dane na temat zatrudnienia, które rząd starał się początkowo ukryć, pokazały, że bezrobocie jest na najwyższym poziomie od kilku dekad. Flagowy program rządu Make in India, który miał uczynić Indie nową fabryką świata, wcale nie stworzył miejsc pracy w przemyśle. Choć BJP przejęło władzę, oskarżając polityków o korupcję, do dziś nikt nie został skazany za domniemane afery.
W obronie demokracji
Jednak najważniejsze są zarzuty natury politycznej. Opozycja oskarża BJP o demontaż instytucji demokratycznych, ograniczanie wolności i promowanie atmosfery nacjonalizmu zagrażającego wielokulturowemu społeczeństwu. Dla wielu stawką tych wyborów jest „dusza Indii”.
W ostatnich latach dochodziło do aresztowań studentów, nauczycieli akademickich czy aktywistów pod zarzutem działalności antypaństwowej i braku patriotyzmu. Wystarczy wpis w mediach społecznościach lub udział w manifestacji, gdzie padają antyindyjskie hasła, by znaleźć się w kłopotach. Podstawą jest uchwalone jeszcze przez Brytyjczyków w XIX w. prawo o „podżeganiu do buntu”. Zmianę atmosfery dobrze czuć na stołecznym Uniwersytecie Jawaharlala Nehru. Kiedy studiowałem tam kilka lat temu, było to tętniące życiem intelektualnym i politycznym miejsce, gdzie studenci i wykładowcy swobodnie debatowali i protestowali w każdej niemal sprawie. W styczniu rozpoczęła się rozprawa przeciw kilku studentom, którzy na wiecu na kampusie w 2016 r. mieli krzyczeć o „wolności dla Kaszmiru” i „zniszczeniu Indii”. – Sytuacja jest bardzo trudna – mówił mi jeden z wykładowców – a może być jeszcze gorzej. Doświadczony analityk z rządowego think tanku przyznawał, „że dobrze by było, gdyby Modi zrobił sobie po prostu przerwę”.
Lewicowy dziennik „The Hindu” w komentarzu redakcyjnym w zeszłym roku zauważał, że „zarzuty rzadko kończą się wyrokiem skazującym, gdyż agencje śledcze wierzą w winę poprzez skojarzenia – mylą empatię (wobec oskarżonych) z podjudzaniem i współczucie ze współsprawstwem”. Ostoją demokracji pozostają niezależne sądy, łącznie z Sądem Najwyższym, i wolne media. Jednak znana także w Polsce pisarka Arundhati Roy ostrzegała w sierpniu 2018 r., że obecna sytuacja jest bardziej niebezpieczna niż stan wyjątkowy wprowadzony na dwa lata w 1975 r., a ostatnie aresztowania „są częścią bezwzględnego ataku na literę i ducha indyjskiej konstytucji”.
Rząd zapewnia naturalnie, że stoi jedynie na straży konstytucji i bezpieczeństwa. Ram Madhav, sekretarz generalny BJP, zapowiedział na wiecu w Guwahati w styczniu, że „Indie praktycznie pokonały terror naksalitów (lewicowa partyzantka maoistyczna) zagrażający wielu stanom wschodnich Indii, a teraz będą musiały zająć się naksalizmem miejskim”. Pod pojęciem tym rozumie dziennikarzy, intelektualistów i aktywistów, którzy promują i usprawiedliwiają antyindyjskie postawy. Walka ma się odbywać w ramach prawa, ale według opozycji to zapowiedź przykręcenia śruby i tworzenie atmosfery zagrożenia tłumiącej jakąkolwiek krytykę rządu. Na cenzurowanym są też organizacje pozarządowe, zwłaszcza te, które otrzymują finansowanie z zagranicy.
Czytaj także: Sytuacja kobiet w Indiach wciąż się pogarsza
Indie dla hindusów?
Poważne obawy rodzi wzrost nastrojów nacjonalistycznych, opartych na ideologii hindutvy (hinduskości), którą można sprowadzić do hasła: „Indie dla hindusów”. W roli Obcego i wewnętrznego wroga znajdują się przede wszystkim muzułmanie, choć skutki odczuwają też inne mniejszości religijne. W najnowszym indeksie prześladowań chrześcijan na świecie organizacji międzynarodowej Open Doors Indie znalazły się na dziesiątym miejscu.
Władza chce kształtować nie tylko przyszłość, ale i przeszłość. Tworzona hinduska tożsamość narodowa wymaga oczyszczenia z wpływów muzułmańskich najeźdźców i zachodnich kolonizatorów. Symbolem Indii nie jest już Tadź Mahal, mauzoleum muzułmańskiej królowej z XVI w., ale świątynie hinduskie. Prawidłowe nazwy zyskują też miasta i ulice. Centrum pielgrzymkowe nad Gangesem, Allahabad („miasto Boga”), wróciło do starożytnego hinduskiego imienia Prajagraj („miejsce czci”).
Okazuje się, że w utworzeniu niepodległych Indii wcale największych zasług nie miał Dźawaharlal Nehru, lider Kongresu Narodowego i pierwszy premier, ale wicepremier Sardar Patel pochodzący z Gudżaratu, tak jak Modi. Jeżeli już coś można przypisać Nehru, to raczej odpowiedzialność za podział Indii Brytyjskich i haniebną porażkę w wojnie z Chinami w 1962 r.
Nowa polityka historyczna wymaga nie tylko nowych bohaterów, ale i pomników. BJP jest w tej kategorii nie do pobicia. Modi w zeszłym roku osobiście zainaugurował Statuę Jedności. Wybudowany za 400 mln dol. i wysoki na 182 m pomnik przedstawiający Patela bije na głowę nie tylko pomniki wszystkich europejskich polityków, ale też figurę Jezusa Chrystusa Króla ze Świebodzina (36 m), Chrystusa Odkupiciela z Rio de Janeiro (38 m) czy nawet amerykańską Statuę Wolności (93 m).
Zwrot w stronę tradycyjnych wartości oznacza też bliższe związki władz z hinduskimi duchownymi. Jeden z nich, Yogi Adityanath, został w 2017 r. nawet premierem największego indyjskiego stanu Uttar Pradeś, zamieszkanego przez 200 mln ludzi. Do głosowania na BJP namawiają popularni guru, jak Baba Ramdev, korzystający w zamian z przychylności władz w rozkręcaniu własnych imperiów finansowych.
Rząd wydał 800 mln dol. na organizację w tym roku największego święta hinduskiego – Kumbha Mela – w Allahabadzie. W przeciągu miesiąca – krótko przed wyborami – miejsce to odwiedziło 240 mln pielgrzymów z całych Indii, w tym premier Modi, który także dokonał rytualnej kąpieli w Gangesie. Do Allahabadu jadę pociągiem w lutym razem ze zwolennikami BJP. Rozpływają się w zachwytach nad dokonaniami Modiego i są pewni jego kolejnego zwycięstwa. – Programem Modiego jest India First i to daje nam nadzieję na lepszą przyszłość – tłumaczy młody chłopak.
W końcu władzom udało się ograniczyć niezależność kilku instytucji. W grudniu 2018 r. z pracy zrezygnował (oficjalnie z powodów osobistych) dyrektor narodowego banku centralnego (RBI), który wiódł zażarte spory z rządem wokół polityki fiskalnej. Nowy szef RBI dostosował się do oczekiwań władz, dosypując do budżetu w roku wyborczym 4 mld dol. dochodów z dywidend. Po długim wewnętrznym kryzysie na początku tego roku udało się też odwołać dyrektora centralnej agencji śledczej (CBI). W lutym nowy szef CBI wysłał swoich ludzi, by zatrzymali szefa policji stanowej w Bengalu Zachodnim, powiązanego z Mamatą Banerjee. Ta uznała to za zemstę za zorganizowanie wiecu anty-BJP, nakazała aresztowanie agentów federalnych i ogłosiła protest w obronie demokracji.
Czytaj także: Yogi Adityanath – hinduski guru ekstremistów
Jakie są szanse opozycji
Choć dziś gwiazda Modiego świeci mniej jasno, ciągle pozostaje najpopularniejszym politykiem w kraju. Brak wyraźnego lidera pozostaje natomiast głównym problemem opozycji. A może raczej ich nadmiar. Przynajmniej sześciu polityków różnych partii opozycyjnych ma aspiracje do najwyższego stanowiska w państwie. Naturalnym kandydatem na premiera mógłby być szef Kongresu Narodowego, partii, która rządziła Indiami przez większość historii. Jednak jej lider Rahul Gandhi, reprezentujący czwarte pokolenie wpływowej dynastii politycznej, jest powszechnie krytykowany. – Nie ma charyzmy – wyjaśnia mi Harsh, sympatyk BJP. – Nie dorasta do zadania, nie ma nam nic do zaoferowania poza nazwiskiem.
Podobnie czarnym koniem wyborów nie będzie zapewne jego siostra Pryiyanka, która ogłosiła wejście do polityki. Choć jest popularna, według młodej hinduski Adityi jej problemem jest brak doświadczenia. Jej pomysł oparty jest na kłamstwie – zaprzestała nawet używać nazwiska swojego męża Roberta Vadry i występuje jako Gandhi, mając nadzieję, że wyborcy pomylą ją z jej babcią Indirą, która rządziła Indiami w latach 70. Wydaje się też, że czas dynastii politycznych się skończył. – Spłacaliśmy dług wobec Nehru-Gandich przez ostatnie 70 lat – tyle już wystarczy – potwierdza Harsh.
Jednak głównym problemem opozycji jest to, że poza byciem anty-BJP partie nie mają alternatywnego i pozytywnego programu. Większość uwagi poświęcają krytyce rządu, ale nie są w stanie narzucić swojej agendy kampanii. – Ich strategia jest skazana na porażkę – cieszy się Kashiap, zwolennik BJP. – Krytykując Modiego, sami czynią go głównym tematem wyborów, co oczywiście przysłuży się jego zwycięstwu. Samo przywrócenie demokracji i pluralizmu może okazać się mniej atrakcyjne niż poczucie dumy narodowej i korzyści ekonomiczne oferowane przez BJP. Obietnice Kongresu, obejmujące wprowadzenie podstawowego dochodu gwarantowanego dla najbiedniejszych i anulowanie długów rolników, mogą nie wystarczyć.
Zwłaszcza że po ostatnich porażkach regionalnych BJP postanowiło dosypać pieniędzy dla wyborców. W przedstawionym w lutym „technicznym” budżecie na rok wyborczy, który tradycyjnie nie powinien zawierać nowych obietnic, Modi przedstawił ofertę dla najuboższych. Ponad 120 mln drobnych rolników dostanie 6000 rupii rocznie (niecałe 100 dol.) dopłat. Podwojono też próg podatkowy zwalniający od podatku dochodowego, a 400 mln pracowników ma uzyskać ubezpieczenie emerytalne. W styczniu BJP przeforsowała przez parlament ustawę o rezerwacji 10 proc. miejsc w administracji i edukacji dla najsłabszych ekonomicznie członków wyższych kast, co ma z kolei przyciągnąć klasę średnią.
Modi jako wódz
Jednak kluczowa zmiana przyszła niedawno. 26 lutego jestem pod Bramą Indii w Nowym Delhi razem z tysiącami mieszkańców stolicy. Część krzyczy hasła na cześć indyjskiej armii i premiera Modiego. Dookoła wozy transmisyjne i garstka dziennikarzy. Poprzedniego dnia Modi otworzył w tym miejscu pomnik upamiętniający bohaterów wojennych. Kolejnego dnia rano indyjskie samoloty dokonały pierwszych od 50 lat nalotów na cele na terytorium sąsiedniego Pakistanu. Miała to być odpowiedź na zamach na indyjskie siły bezpieczeństwa dwa tygodnie wcześniej w Kaszmirze, do którego przyznała się pakistańska organizacja terrorystyczna. Ludzie obok mnie pełni są dumy i cieszą się z „lekcji”, jaką dali nielubianemu sąsiadowi. Modi, występując tego dnia na wiecu w innej części kraju i na tle fotografii zabitych indyjskich żołnierzy, przekonywał, że „Indie są dziś w bezpiecznych rękach”, i przysięgał, że „nie pozwoli, by Indie zwolniły lub ugięły się przed czymkolwiek”. Premier potwierdził swój wizerunek silnego lidera, a Pakistan doskonale wypełnił rolę zewnętrznego wroga.
Problem w tym, że zestrzelenie indyjskiego samolotu następnego dnia i rosnące wątpliwości co do skuteczności indyjskich nalotów spowodowały, że spór polityczny rozgorzał z nową siłą. Opozycja popierająca wcześniej politykę rządu oskarżyła BJP o upolitycznianie sił zbrojnych i ryzykowanie życia żołnierzy dla własnych celów. Odpowiedź premiera była błyskawiczna: „Opozycja odpala ataki na mnie, kiedy ja przeprowadzam ataki na terror”. Kwestionowanie działań rządu w tym momencie rodzi z różnych stron oskarżenia o działalność na korzyść Pakistanu i bycie piątą kolumną.
Patriotyczne wzmożenie i rozbudzony nacjonalizm z pewnością zwiększą szansę Modiego na zwycięstwo. Na kilka dni przed pierwszym głosowaniem BJP ogłosiło manifest, w którym znalazły się obietnice walki z bezrobociem, odbudowy kontrowersyjnej świątyni hinduskiego boga Ramy w miejscu dawnego meczetu i zapewnienie o twardej walce o bezpieczeństwo kraju. Jednak sojusz opozycji może ciągle uniemożliwić BJP zdobycie absolutnej większości. Pytanie, kto będzie rządził największą demokracją świata, szóstą gospodarką i wschodzącym mocarstwem globalnym, pozostaje ciągle sprawą otwartą.
Autor jest głównym analitykiem w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.