Donald Tusk zwołał dodatkowy szczyt Unii Europejskiej na 30 czerwca, bo ostatniej nocy – zgodnie z powszechnymi prognozami – nie wskazano następców samego Tuska, szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera oraz szefowej unijnej dyplomacji Federiki Mogherini, których kadencje kończą się tej jesieni. Wobec spodziewanego pata w kwestii europosad głównym wydarzeniem szczytu stała się walka o zobowiązanie Unii do neutralności klimatycznej w 2050 r. Taka neutralność, która oznacza wyeliminowanie prawie wszystkich emisji gazów cieplarnianych (i zrównoważenie ich reszty m.in. sadzeniem drzew), być może wymagałaby zaostrzenia celu redukcyjnego UE, czyli minus 40 proc. emisji do 2030 r. w porównaniu z 1990 r.
Polska sprzeciwia się planom walki ze zmianami klimatu
Przyspieszenie walki z emisjami to ogromne wyzwanie dla Polski, bo oznaczałoby przyspieszenie kosztownej finansowo i społecznie (np. sprawa górników) transformacji energetycznej. Sprzeciw Polski, do którego dołączyły tylko Węgry, Czechy i Estonia, nie był zatem ogromną niespodzianką dla Brukseli. Ostatecznie nawet kanclerz Angela Merkel, m.in. pod presją rosnących notowań niemieckich Zielonych, dopiero w ostatnich dniach jednoznacznie poparła cel unijnej neutralności klimatycznej.
A jednak stanowisko polskiego premiera, choć niezaskakujące, stało się rozczarowaniem dla części zachodnich przywódców. Przykładowo Francuzi liczyli, że Morawieckiego da się przekonać obietnicami o dodatkowym wsparciu finansowym dla redukcji emisji w takich krajach jak Polska. Przecież decyzje szczytów Unii to zobowiązania na dość ogólnym poziomie, które dopiero w najbliższych miesiącach i latach przekładano by – w żmudnych negocjacjach – na konkretne przepisy prawne, jak dzielić między kraje Unii ciężary walki z kryzysem klimatycznym.
Czytaj też: W Europie stare partie atakują, drobnica atakuje
Unia Europejska walki o klimat nie odpuści
Na szczytach Unii obowiązuje zasada jednomyślności, a zatem weto jest najprostszym narzędziem negocjacyjnym, a czasem bywa najprostszą ucieczką od skomplikowanych rokowań. Szkopuł w tym, że w Europie nie zanosi się na odpuszczenie tematu neutralności klimatycznej, która może być wkrótce wprowadzona tylnymi drzwiami – jako przesłanka dla przedkładanych przez Komisję Europejską przepisów prawnych, do których przyjęcia trzeba już tylko większości, lecz nie jednomyślności krajów wspólnoty. A także poprzez coraz mocniejsze wiązanie funduszów UE z redukcją emisji.
Twarda walka poszczególnych krajów Unii o swoje, która może rozczarowywać partnerów z UE, co do zasady nie musi być niczym złym (bywa wręcz przeciwnie). Tyle że w Unii czasem lepiej tkwić w środku procesu negocjacyjnego i jako współuczestnik przekierowywać go w znośniejszą dla siebie stronę, niż kontestować z pozycji weta. To zresztą lekcja, którą sam Tusk dostał jako premier w 2011 r. Polska sprzeciwiała się wówczas celowi redukcyjnemu na 2050 r. (wtedy to było minus 80 proc.), a mimo to taki cel stał się założeniem dla unijnych przepisów przyjmowanych metodą większościową. Szczęśliwie Morawiecki sugerował, że weto nie jest nieodwracalne, choć „obrona Polski przed Brukselą” to zapewne teraz kuszący temat do wykorzystania w polityce wewnątrzpolskiej.
Szef Komisji Europejskiej nadal poszukiwany
Parlament Europejski, a konkretnie rodzący się w nim alians centroprawicy, centrolewicy, liberałów (połączonych z europosłami z listy Emmanuela Macrona) oraz zielonych, nie porozumiał się i nie przedstawił przed szczytem swego faworyta na następcę Junckera. To pozwoliło ogłosić Macronowi, że wśród przywódców krajów wspólnoty i europosłów nie ma potrzebnej większości za żadnym ze „Spitzenkandidatów”, czyli liderów międzynarodówek aspirujących – przynajmniej teoretycznie – do fotela po Junckerze. Prezydent Francji zadeklarował, że czas na szukanie kandydatów spoza grona „Spitzenkandidatów” obejmującego Manfreda Webera (centroprawica), Fransa Timmermansa (centrolewica) i Margrethe Vestager (liberałowie). Na koniec nadziei Webera na szefowanie Komisji Europejskiej pośrednio wskazała nawet Merkel.
Wygląda zatem na to, że w Unii zaczyna się etap spekulacji o europosadach z nowymi nazwiskami. A zrąb francusko-niemieckiego kompromisu, który podsunięto by potem do ewentualnej akceptacji reszcie wspólnoty, może powstać poza Europą, na marginesie szczytu G20 za tydzień w Japonii. Trudno sobie wyobrazić, by Merkel i Macron nie rozmawiali tam o propozycjach kadrowych.
Czytaj też: Federaliści i skrajna prawica zyskują w Europie po wyborach
Kto za Tuska i co z Tuskiem
Tusk, który w swych zabiegach z 2014 r. o przewodniczeniu Rady Europejskiej bardzo mocno grał kartą „równowagi geograficznej”, także teraz – zresztą podobnie jak Niemcy – podkreśla potrzebę umieszczenia polityka z młodszej części Unii na jednym z głównych stanowisk. Ale lista kandydatów jest na razie bardzo krótka. Grupa Wyszehradzka jest sceptyczna wobec Dalii Grybauskaite (na następczynię Tuska), a ciepło wypowiada się o Bułgarce Kristalinie Georgiewej i premierze Chorwacji Andreju Plenkoviciu (jako ewentualnych następcach Junckera). Swą gotowość do wyścigu o fotel po Tusku zakulisowo potwierdził prezydent Rumunii Klaus Iohannis. Tusk na konferencji prasowej stanowczo zaprzeczył, by sam był kandydatem na następcę Junckera (taka egzotyczna pogłoska pojawiła się w Warszawie).