Uliczne protesty po zabójstwie 46-letniego czarnoskórego George′a Floyda przez białego policjanta w Minneapolis rozlały się na całe Stany Zjednoczone. W weekend rozgorzały w ponad 30 wielkich miastach. Niemal wszędzie pokojowe demonstracje przekształcają się w walki z policją, atakowanie radiowozów, podpalanie posterunków i innych gmachów publicznych, plądrowanie sklepów. W kilkunastu miastach wprowadzono godzinę policyjną. Od czwartku aresztowano ponad 1300 osób. Po obu stronach są zabici i ranni. Na pomoc policji gubernatorzy stanów zmobilizowali gwardię narodową.
Biali policjanci czują się bezkarni
Ameryka nie pamięta tak dramatycznego kryzysu o podłożu rasowym od 1992 r., kiedy zapalnikiem było ciężkie pobicie przez czterech białych policjantów czarnoskórego kierowcy Rodneya Kinga w Los Angeles. Burzliwe demonstracje trwały wtedy kilka dni, zginęło ponad 60 osób, a przeszło 2 tys. zostało rannych. W następnych latach miały miejsce dziesiątki incydentów podobnych do tego w Minneapolis. Czarni mężczyźni, najczęściej zupełnie niewinni, ginęli z rąk białych stróżów porządku podczas aresztowań. Policjanci czują się praktycznie bezkarni. Nawet gdy istnieją dowody ich brutalności, zwykle w postaci nagrań zamontowaną w radiowozie kamerą, kończy się najwyżej na karach dyscyplinarnych lub zwolnieniu ze służby.
Zabójstwo w Minneapolis też zostało w ten sposób sfilmowane i najpewniej tylko dlatego po kilku dniach aresztowano głównego sprawcę, Dereka Chauvina, który przez prawie 10 minut przygniatał kolanem szyję Floyda, aresztowanego pod zarzutem zapłacenia rachunku fałszywym banknotem. Mężczyzna błagał o litość, jęczał, że nie może oddychać, ale policjant nie przestawał go dusić, nawet gdy ofiara ucichła, bo była już w agonii. Zabójcy asystowali jego trzej koledzy w mundurach, ale pozostają na wolności, chociaż w USA wspólnicy zbrodni z reguły odpowiadają tak samo jak bezpośredni sprawcy.
„Black Lives Matter” – wykrzykują młodzi
Po innych zabójstwach Afroamerykanów w kilku ostatnich latach także dochodziło do demonstracji, ale nie tak burzliwych, zwykle tylko lokalnych. Żyjemy jednak w czasach pandemii, która w USA największe spustoszenie sieje w społeczności czarnych i Latynosów. Są oni najbardziej narażeni na wirusa jako ludzie najbardziej schorowani wskutek nieleczenia się – brakuje odpowiednich ubezpieczeń zdrowotnych. Jeśli nie stracili pracy, nie mogą wykonywać jej w domu, bo zatrudnieni są głównie w tradycyjnych usługach. Stąd ich rozpacz i determinacja – wyszli tłumnie na ulice, nie bacząc na zalecenia zachowania dystansu z powodu zarazy. Ale na materiałach filmowych widać, że w demonstracjach bierze także udział wielka liczba białych, przeważnie młodych ludzi, którzy maszerując obok czarnych, wznoszą banery z hasłem „Black Lives Matter” – nazwą afroamerykańskiego ruchu protestu przeciw brutalności i nadużyciom policji.
Żyjemy także w czasie prezydentury Donalda Trumpa, który w piątek, kiedy Ameryka już płonęła, na konferencji prasowej nie wspomniał ani słowem o Minneapolis. Mówił przez 15 minut o Chinach i umknął przed dziennikarzami próbującymi zadać mu pytania o protesty po policyjnym morderstwie. Wcześniej rozesłał tweet ze zdaniem: „Gdzie jest plądrowanie, tam jest strzelanie” i nazwał demonstrujących „zbirami”. A w następnych dniach zagroził, że wyśle przeciw protestującym złe psy i żandarmerię wojskową.
Trump i jego podwładni z rządu, komentując sytuację w Minneapolis, rozwodzą się na temat ataków na policję i podpalania samochodów. Prokurator generalny William Barr powiedział, że za przemoc odpowiadają antifa, anarchiści i inni radykalni lewicowcy. A doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Robert O′Brien oświadczył, że „99,99 proc. policji to wspaniali ludzie”, zabójstwa zaś to sprawka garstki „zgniłych jabłek”, a więc problemu w zasadzie nie ma.
Nielegalny, ale wciąż obecny rasizm
Trump swoim zwyczajem podsyca tylko temperaturę konfliktu. On i jego ludzie milczą na temat przyczyn gniewu czarnych Amerykanów – ukrytego, bo już nielegalnego, ale trwającego rasizmu w USA, niewątpliwego zwłaszcza w policji. Powtarzalność jej nadużyć, nieuzasadnionego używania broni i tragicznej w skutkach brutalności podczas aresztowań wynika stąd, że mimo deklaracji polityków i praktycznych środków kontroli funkcjonariuszy (kamery) aparat sprawiedliwości chroni ich przed odpowiedzialnością. A zabetonowanie systemu nie rokuje, by coś się w tej sprawie zmieniło, w każdym razie nie za rządów Trumpa w Białym Domu i republikanów w Senacie. Dlatego pokojowe demonstracje po policyjnych zabójstwach przeradzają się w burzliwe protesty z użyciem przemocy. Kiedy non-violence nie przynosi efektów, zdesperowani ludzie zaczynają rzucać w funkcjonariuszy kamieniami i podpalają radiowozy.