Donald Trump najpewniej zdaje sobie sprawę, że nie może mu się to udać. Ma jednak nadzieję, że demonstracją siły wygra w listopadzie wybory – kosztem podsycania podziałów, konfliktu rasowego, trwoniąc resztki prestiżu i moralnego autorytetu Ameryki na świecie.
Trump ściąga wojsko na pomoc
Prezydent od kilku dni wzywał gubernatorów stanów do stanowczego stłumienia zamieszek, w jakie przerodziły się pokojowe protesty w kraju po zabójstwie czarnoskórego George′a Floyda przez białego funkcjonariusza w Minneapolis. W poniedziałek, po niedzielnych rozruchach w Waszyngtonie, ściągnął do miasta wojsko, które razem z policją zablokowało demonstrantom dotarcie do Białego Domu. Protestujący, przeważnie biali młodzi ludzie, spokojnie stali, wznosili okrzyki i banery z hasłami poparcia dla Black Lives Matter, ruchu sprzeciwu wobec zabijania niewinnych Afroamerykanów. W pewnym momencie siły porządkowe ruszyły do natarcia, rozpraszając demonstrantów z użyciem gazów łzawiących i gumowych kul.
Po chwili stało się jasne, dlaczego tak się stało. Z ogrodu różanego Białego Domu przemówił Trump, domagając się, by władze stanowe i lokalne twardo położyły kres rozruchom, a jeśli tego nie zrobią, on jako prezydent wyśle im na pomoc regularną armię. Wystąpienie zaczął od jednozdaniowego potępienia morderstwa w Minneapolis, ale potem rozwodził się o destrukcyjnych działaniach uczestników zamieszek. Podkreślił, że jest „prezydentem prawa i porządku” – każdemu w USA wolno pokojowo demonstrować, ale nie dopuści do anarchii. Kiedy przemawiał, telewizja pokazywała przeczące jego słowom brutalne tłumienie pokojowej manifestacji.
Po chwili Trump ze świtą najbliższych współpracowników wyruszył pieszo do pobliskiego kościoła episkopalnego św.