W sobotę 12 września centrum Dublina było sparaliżowane przez dobrych kilka godzin. Mieszkańcy irlandzkiej stolicy, podobnie jak innych dużych miast, zdążyli się już pewnie odzwyczaić od takich widoków – od prawie pół roku na świecie obowiązują restrykcje w organizacji wydarzeń publicznych. Po niemal sześciu miesiącach od momentu, gdy tajemniczy wirus sparaliżował życie większości społeczeństw na planecie, demonstracje triumfalnie wróciły. A ich uczestnicy wzięli sobie na cel właśnie koronawirusa – wroga, który ich zdaniem nie istnieje.
Irlandzka odsłona protestu przybrała narodowe barwy. Ulicami Dublina przeszło ponad 3 tys. osób z flagami. Niektórzy byli ubrani w koszulki reprezentacji w piłce nożnej czy rugby, część szła przez miasto z trąbkami i wuwuzelami. Na transparentach hasła: „To tylko przeziębienie”, „Ściągnijcie maski”, „Obudźcie się”, „Nie ma żadnej pandemii”, „Nie dajcie zarobić wielkim koncernom”. Nie mieli na sobie maseczek, nie dezynfekowali rąk, nie zachowywali dystansu. Wspólnie śpiewali, wznosili okrzyki, padali sobie w ramiona. Tworzyli, jednym słowem, idealne warunki do szerzenia się wirusa.
Żółte kamizelki walczą z systemem
Oficjalnym organizatorem marszu był irlandzki oddział ruchu żółtych kamizelek. To inicjatywa znana w całej Europie, choć ciężko mówić o niej jako o zinstytucjonalizowanej, spójnej całości. Francuskie, hiszpańskie, brytyjskie czy irlandzkie kamizelki (czasami, jak we