W pierwszych dniach po napaści bojówek Hamasu na Izrael 7 października i zamordowaniu przez nie ponad 1,4 tys. cywilnych osób USA w praktyce dały jego rządowi zielone światło do odwetowej akcji wedle własnego uznania. Po prawie czterech tygodniach od tej inwazji, kiedy armia izraelska bombarduje Strefę Gazy i na jej terytorium wjechały izraelskie czołgi, zabijając wielu terrorystów, ale i powodując śmierć tysięcy cywilów, administracja Joe Bidena zdaje się korygować swój kurs pełnego, bezwarunkowego poparcia militarnych działań rządu w Jerozolimie.
Czytaj także: W uścisku Hamasu. Jaki los czeka ponad 2 miliony mieszkańców Strefy Gazy
Ameryka zmienia kurs?
Amerykański prezydent nie przyłączał się do tej pory do apeli ONZ, innych międzynarodowych organizacji i przywódców wielu krajów, żeby w wojnie między Izraelem a Hamasem doprowadzić do natychmiastowego zawieszenia broni. Jeszcze w zeszłym tygodniu rzecznik Białego Domu John Kirby oświadczył, że USA „nie będą wyznaczały Izraelowi żadnych czerwonych linii”, a w Zgromadzeniu ogólnym ONZ były jednym z zaledwie 14 państw, które głosowały przeciwko uchwalonej tego dnia rezolucji wzywającej do przerwania ognia. W środę jednak Biden powiedział, że potrzebna jest „przerwa” w walkach, aby umożliwić bezpieczną ewakuację z Gazy przynajmniej kilkuset przebywających tam obcokrajowców i ułatwić zwolnienie ponad 200 porwanych przez terrorystów zakładników.