Izrael atakuje w Rafah, USA się niecierpliwią. Czy spełni się czarny scenariusz?
Rafah to dziś suma wszystkich strachów na Bliskim Wschodzie. Spodziewana tutaj wielka ofensywa Izraela wywołała szereg reakcji i ostrzeżeń z wielu stron. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak się zapowiada, możemy być świadkami efektu domina, które zburzy sojusze i doprowadzi do rozlania się wojny na niewyobrażalną skalę. Ale nie musi się tak stać – napięcie może się okazać typową eskalacją w celu osiągnięcia deeskalacji. Przyjrzyjmy się faktom.
Egipt i jego dwa główne problemy
Zacznijmy od Egiptu. Dla Kairu Rafah to niezwykle wrażliwe miejsce; od 1982 r., czyli wycofania się Izraela z Synaju, granica dzieli to miasto na pół. Przez lata jego egipska część służyła za zaplecze dla strony palestyńskiej – przez tunele szmuglowano wszystko, począwszy od broni, elektroniki, materiałów budowlanych, ale i ludzi. Sprzyjała temu niestabilna sytuacja w samym Egipcie, który praktycznie utracił kontrolę nad Synajem, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastały komórki zbrojne powiązane z Państwem Islamskim.
Po palestyńskiej stronie Rafah przed wojną mieszkało ok. 200 tys. ludzi. Ale wskutek stopniowego przesuwania się izraelskich wojsk z północy Strefy Gazy na południe po 7 października trafiło tu już ponad milion osób, wewnętrznych uchodźców. Sytuacja stała się katastrofalna. Ze względu na nieregularne i niewystarczające transporty z pomocą brakuje wszystkiego: leków, jedzenia, nie mówiąc o dachu nad głową.
Sprawę pogarszają kolejne uderzenia izraelskiej armii. Ostatnia noc była szczególnie niespokojna: IDF (siły zbrojne Izraela) zaatakowały kilkadziesiąt celów powiązanych z Hamasem.