Dwa obrazki z Ameryki z ostatniego roku. Pierwszy przedstawia oburzającą szczególnie dla części Polaków dewastację pomnika Kościuszki w waszyngtońskim parku Lafayette’a. Tłum identyfikujący się z ruchem Black Lives Matter wspina się na postument i zamieszcza wulgarne treści. W USA trwają zamieszki, płoną samochody, sklepikarze zasłaniają witryny w obawie przed rabunkami.
Na drugim obrazku widzimy rozbawionego faceta próbującego wynieść mównicę z Kapitolu. Wrota świątyni demokracji właśnie zostały sforsowane. Człowiek-Bizon pohukuje i szuka wiceprezydenta; chce go wyzwać na pojedynek.
I choć ten drugi opis brzmi humorystycznie, to raz, że nasuwa skojarzenia z Wandalami łupiącymi Rzym (mowa w końcu o „Kapitolu”), a dwa – wskutek tego operetkowego „zamachu stanu” zginęły cztery osoby. To przejaw brutalności, której od lat nie widzieliśmy.
Czytaj też: Mike Pence. Gdzie leżą granice lojalności wobec Trumpa?
Głosy z pasa rdzy
Jestem daleki od przyznania racji prawicowym komentatorom, którzy zrównują te dwa obrazki, przekonując, że przemoc to przemoc. Czym innym jest wielki ruch społeczny i pokojowy protest, czym innym groteskowa próba szturmu na parlament. Jeśli miałbym szukać podobieństw między jedną i drugą erupcją gniewu, to widziałbym je w nierównościach. Ameryka, owszem, jest pęknięta na dwie części, ale dalej spajają je zielone banknoty z wizerunkami ojców założycieli.
Dobrze wiemy, kto głosował na Donalda Trumpa. Baza wyborców ustępującego prezydenta nie zmieniła się za jego kadencji. Kandydata Partii Republikańskiej poparli biali mieszkańcy prowincji rozczarowani rządami demokratów. W 2016 r. Trump wywalczył sobie zwycięstwo dzięki głosom pochodzącym z pasa rdzy (ang. rust belt), czyli stanów określanych w ten sposób ze względu na opustoszałe fabryki, dziś naprawdę rdzewiejące.
Czym milioner uwiódł mieszkańców tych rejonów? Przede wszystkim podobnie jak oni był wkurzony. Z tą różnicą, że gniew postindustrialnego Ohio, Michigan czy Indiany nie był marketingową zagrywką.
Czytaj też: Amerykańskie metropolie przemijają jak cywilizacje
Ameryka w kręgu biedy
W latach 40. XX w. rozkwitały ośrodki przemysłowe w stanach Środkowego Zachodu. Nikt się nie zastanawiał, czy kurek z pieniędzmi nie zostanie w końcu zakręcony. Miasta nie dywersyfikowały źródeł dochodu, a interes kręcił się wokół stali. Produkcja z upływem lat zaczęła się jednak automatyzować i globalizować. Wykwalifikowanych pracowników zastąpiły maszyny i emigranci.
Produkcja przemysłowa przyjmowała odtąd ciosy z pewną regularnością. Na początku lat 70. uderzył kryzys naftowy, w latach 90. przez umowy o wolnym handlu fabryki łatwiej było przenieść tam, gdzie praca okazała się tańsza. Wreszcie w 2008 r. bańka na rynku kredytów hipotecznych wywołała kryzys niemal całej światowej gospodarki.
Wraz z obniżką płac malał poza tym prestiż etosu robotniczego. Mieszkańcy Środkowego Zachodu przestali się utożsamiać ze swoim miejscem pracy i szukali nowych źródeł tożsamości – w religii, kolorze skóry, a nawet płci.
Nie pomagały także zmiany cywilizacyjne. Gospodarka oparta na wiedzy była drogą do awansu dla węższej liczby osób niż rewolucja przemysłowa, która niegdyś wynosiła z biedy całe regiony. Od 1980 r. 60 proc. Amerykanów nie odczuło realnego wzrostu płac. W tym samym czasie 1 proc. najbogatszych potroił dochody. Jeśli ktoś zyskiwał, to ci, którzy ukończyli studia, a te w USA, jak wiadomo, nie są darmowe. Z opieką zdrowotną i rynkiem mieszkań rzecz ma się podobnie. Kto wpadł w krąg biedy, miał wielki problem, żeby się z niego wydostać.
Czytaj też: Zamęt w ostoi demokracji
Porzucony wyborca Trumpa
Tu miała swoje źródła Obamacare, inicjatywa prezydenta Baracka Obamy na rzecz darmowej służby zdrowia. Ale zdeklasowany i wkurzony wyborca Trumpa nie chce łaski, tylko ścieżki awansu, i to takiego, który będzie mógł wywalczyć sobie sam. Chce własnej drogi do amerykańskiego snu.
Po środowym blamażu Donald Trump zniknie z polityki, ale jego wyborcy i ich potrzeby – nie. Jeśli przejmujący władzę demokraci nie chcą, żeby sceny, których byliśmy świadkami, kiedykolwiek się powtórzyły, muszą znaleźć sposób, by porozumieć się także z tym elektoratem. Pokazać, że rozumieją jego potrzeby.
Zrzucanie całej odpowiedzialności za szturm na Kapitol na twitteryzację życia publicznego, komercyjne telewizje i fake newsy to droga na skróty. Bo nawet najgłupsza i wyssana z palca wiadomość, żeby zadziałać, musi paść na podatny grunt. Nierówności tworzą taki grunt, a ich ofiarami są tak czarni, jak biali mieszkańcy Ameryki. I choć ci pierwsi mają w życiu zdecydowanie gorzej, to ci drudzy spadają z wyższego konia. Cierpią ich portfele, ale też urażona duma.
Czytaj też: Krajobraz po bitwie o Kapitol