Dwa obrazki z Ameryki z ostatniego roku. Pierwszy przedstawia oburzającą szczególnie dla części Polaków dewastację pomnika Kościuszki w waszyngtońskim parku Lafayette’a. Tłum identyfikujący się z ruchem Black Lives Matter wspina się na postument i zamieszcza wulgarne treści. W USA trwają zamieszki, płoną samochody, sklepikarze zasłaniają witryny w obawie przed rabunkami.
Na drugim obrazku widzimy rozbawionego faceta próbującego wynieść mównicę z Kapitolu. Wrota świątyni demokracji właśnie zostały sforsowane. Człowiek-Bizon pohukuje i szuka wiceprezydenta; chce go wyzwać na pojedynek.
I choć ten drugi opis brzmi humorystycznie, to raz, że nasuwa skojarzenia z Wandalami łupiącymi Rzym (mowa w końcu o „Kapitolu”), a dwa – wskutek tego operetkowego „zamachu stanu” zginęły cztery osoby. To przejaw brutalności, której od lat nie widzieliśmy.
Czytaj też: Mike Pence. Gdzie leżą granice lojalności wobec Trumpa?
Głosy z pasa rdzy
Jestem daleki od przyznania racji prawicowym komentatorom, którzy zrównują te dwa obrazki, przekonując, że przemoc to przemoc. Czym innym jest wielki ruch społeczny i pokojowy protest, czym innym groteskowa próba szturmu na parlament. Jeśli miałbym szukać podobieństw między jedną i drugą erupcją gniewu, to widziałbym je w nierównościach. Ameryka, owszem, jest pęknięta na dwie części, ale dalej spajają je zielone banknoty z wizerunkami ojców założycieli.