Noworoczne zamieszanie dało się przewidzieć – umowę regulującą relacje Londynu z Brukselą wynegocjowano w ostatniej chwili, 24 grudnia, a Boris Johnson ochrzcił ją mianem świątecznego podarunku dla obywateli. W dodatku Wielką Brytanię sparaliżował nowy wariant koronawirusa, który zmusił niemal wszystkie kraje Europy do zamknięcia granic dla podróżujących z Wysp. W praktyce oznaczało to chaos na lotniskach i dworcach, a przede wszystkim długie kolejki ciężarówek do terminalu w Dover.
Kryzys graniczny okazał się krótkotrwały, Dover odkorkowało się przed końcem roku, a co bardziej optymistyczni zwolennicy brexitu mogli mieć nadzieję, że po 1 stycznia świat nie zawali się Brytyjczykom na głowę. Co nie oznacza, że kraj w nową rzeczywistość wszedł płynnie i bez turbulencji.
Brexit zaczyna się na poczcie
Dla wielu mieszkańców problemy zaczynają się na poczcie. Royal Mail w grudniu ostrzegało, że tak będzie. Od 1 stycznia przesyłki nadawane z Anglii, Szkocji lub Walii muszą mieć dołączoną deklarację celną. To już spora komplikacja, bo – jak pokazały pierwsze tygodnie nowego roku – wielu Brytyjczyków, mimo intensywnej kampanii informacyjnej ze strony rządu i Royal Mail, nie wie, że ma taki obowiązek.