Najgorzej wygląda sytuacja na Rodos, położonej we wschodniej części Morza Śródziemnego. W weekend ewakuowano stąd aż 19 tys. osób – 16 tys. drogą lądową, 3 tys. łatwiej było ratować przez morze. Było wśród nich wielu turystów, przede wszystkim Brytyjczyków i Francuzów. Według szacunków greckiej straży pożarnej ogień, który wybuchł głównie w centralnej części wyspy, dotknął ponad 10 proc. całej infrastruktury turystycznej na wyspie. Służby nie nadążały z ewakuacją, brakowało autobusów, informacji o dalszych działaniach; turystów proszono często, by natychmiast opuścili hotele – bez możliwości spakowania się. Ci, którym udało się wyjechać, opowiadali o kilkunastu kilometrach pokonanych pieszo i ucieczce przed doganiającym ich ogniem. Na prośbę rządu w Atenach w ewakuacji pomagały prywatne firmy – przewoźnicy lotniczy i przedsiębiorstwa oferujące wycieczki i rejsy.
Pożary i rekordowe temperatury
Rodos, gdzie mieszka 125 tys. osób, to jedno z najbardziej turystycznie zapchanych miejsc w Europie. Według Reutersa w szczycie sezonu przebywa tu jednocześnie nawet 150 tys. osób, co oznacza, że w lecie populacja wyspy jest ponad dwa razy wyższa niż zwykle. Hotele stawia się coraz gęściej, co utrudnia ewakuację i jeszcze zwiększa ryzyko.
A pożarów jest w tym roku w Grecji wyjątkowo dużo. Jak wyliczyli dziennikarze „Guardiana”, obszar zdewastowany przez ogień od początku maja, gdy wybuchły pierwsze ogniska, przekracza 38 tys. ha. To zdecydowanie powyżej średniej. Z wyjątkiem 2021 r. w Grecji nigdy nie było tak źle – już osiągnięto poziom, do którego w latach 2006–22 dochodzono w połowie sierpnia.