Były szef dyplomacji Izraela dla „Polityki”: Pierwszy raz czuję, że zmierzamy ku wojnie domowej
AGNIESZKA ZAGNER: Nieraz uczestniczył pan w negocjacjach z Palestyńczykami. Co jest najważniejsze, gdy siada się do stołu z wrogiem, w tym przypadku terrorystą, jak Izrael określa Hamas? Jak to w ogóle możliwe, że negocjuje się z „terrorystami”?
SHLOMO BEN-AMI: Negocjacje z Hamasem nie są niczym nadzwyczajnym, odbywały się wielokrotnie w kolejnych rundach walki z nim. To rozmowy pośrednie, toczone głównie za pośrednictwem Egiptu. Izrael nigdy nie przestrzegał zasady „żadnych negocjacji z terrorystami”. Kiedy była potrzeba, po prostu siadał do rozmów. Dla Beniamina Netanjahu to też nie pierwszyzna – to on oddał ponad 1 tys. więźniów za jednego żołnierza, Gilada Szalita. Jest cynikiem, nie kieruje się regułami, ale polityczną kalkulacją.
Czyli nie jest szczery, gdy mówi, że jego celem w tej wojnie jest przede wszystkim uwolnienie zakładników?
Wielokrotnie dał do zrozumienia, że uwolnienie zakładników nie jest jego najważniejszym celem. Tym, co dla niego teraz liczy się najbardziej, jest jego własne przetrwanie. Wie, że wojna zaczęła się od spektakularnej porażki izraelskiego systemu i ludzi, których mianował, by strzegli naszego bezpieczeństwa. To on ponosi główną odpowiedzialność za to, co się stało 7 października. Dzisiejsze nawoływania do „całkowitego zwycięstwa” mają go oczyścić z tych zarzutów.
Kto rozliczy Netanjahu
Jak go z tego rozliczyć? Po wojnie Jom Kippur powstała komisja pod przewodnictwem sędziego Agranata, która nie doszukała się winy polityków. Pan jako minister odpowiedzialny za policję stanął przed komisją sędziego Ora, która uznała pańską odpowiedzialność za kilkanaście ofiar w pierwszych tygodniach intifady, nieprzygotowanie służb i nadmierne użycie siły przez funkcjonariuszy. Netanjahu czeka podobny osąd?
Komisja Agranata uznała, że główną odpowiedzialność ponoszą wojskowi, ale to był punkt zwrotny. Każda kolejna komisja doszukiwała się winy w przywództwie politycznym – dotknęło to i Szarona, i Olmerta, i Peresa. Jako minister ponosiłem osobistą odpowiedzialność za wszystko, co się działo, gdy pełniłem tę funkcję.
Wybuch tej wojny był ewidentną porażką służb i armii, zresztą ich szefowie się do tego przyznali. Wojsko prowadzi własne postępowania wyjaśniające, by wyciągnąć wnioski i zapobiec podobnym wpadkom w przyszłości. Powstanie komisji po wojnie nie jest wcale oczywiste – powołuje ją rząd, a jeśli Netanjahu utrzyma się u władzy, może do tego nie dopuścić. Postępowanie wszczął już prokurator generalny – tak się składa, że człowiek blisko powiązany z Netanjahu. Premier, znany ze zdolności do manipulacji, zawsze może powiedzieć, że komisja jest niepotrzebna, bo w śledztwie nie dopatrzono się jego winy. Co więcej, wszyscy spodziewają się dymisji szefów służb i wojska, co Netanjahu może uznać za dowód swojej niewinności.
Dlatego nie do końca wierzę w skuteczność takiej komisji. Nawet jeśli powstanie, może być Netanjahu na rękę. Jej prace mogą potrwać nawet trzy lata, więc czy naprawdę musi się martwić już teraz? Izraelczycy też nie chcą tyle czekać. I myślę, że wyborcy rozliczą Netanjahu. Przypomnę tylko, że komisja Agranata oczyściła Goldę Meir z zarzutów, ale i tak podała się do dymisji pod naciskiem opinii publicznej.
Izraelczycy już wzywają do wyborów.
To się wydaje nieuniknione. Podobnie jak to, że Netanjahu straci władzę – przynajmniej tak wskazują sondaże. To też wyjaśnia, dlaczego w jego interesie jest kontynuacja wojny za wszelką cenę.
Jak zakończyć wojnę na Bliskim Wschodzie
Każda wojna prędzej czy później się kończy. Jak zakończyć tę?
W toku negocjacji jedna strona musi umieć wejść w skórę drugiej, zrozumieć jej problemy i racje, nawet jeśli się z nimi nie zgadza. Netanjahu, Ben Gvir czy Smotricz w Palestyńczykach nie widzą ludzi, tylko zwierzęta, odmawiają im jakiegokolwiek współczucia czy zrozumienia.
Trudno przekonać zwykłego Izraelczyka do współczucia dla Hamasu, nie mówiąc już o twardogłowych politykach ze skrajnie prawicowego rządu.
Współczucie może rzeczywiście nie jest najtrafniejszym określeniem; na pewno należy starać się ich zrozumieć, pojąć, co ich napędza. Szczerze mówiąc, Hamas zachowuje się bardzo racjonalnie, a przez to skutecznie. Miał racjonalne cele – zatrzymać proces normalizacji stosunków Izraela z Arabią Saudyjską; storpedować tzw. porozumienie abrahamowe, które zerwało z trwającą od dekad filozofią, że pokój z Palestyńczykami będzie wstępem do nawiązania relacji z innymi krajami arabskimi; ustanowić hegemonię Hamasu w palestyńskim ruchu narodowym; opróżnić izraelskie więzienia z Palestyńczyków, co cieszy się niezwykłym poparciem. I przede wszystkim umieścić sprawę palestyńską w centrum światowego zainteresowania. Hamas już wygrał tę wojnę.
Cena jest wysoka: zdziesiątkowane oddziały zbrojne, tysiące zabitych cywilów, zrujnowane miasta. Izrael upiera się, że zada Hamasowi ostateczny cios, przeprowadzając wielką ofensywę w Rafah.
Nie wierzę, że zdecyduje się na tę ofensywę – to raczej karta przetargowa w negocjacjach niż realna groźba. Jest pewna granica, do której Izrael może testować cierpliwość Zachodu, zwłaszcza swojego głównego sojusznika, USA. Teraz jest czas na ograniczanie strat i przygotowanie na to, co będzie po wojnie. Nie sądzę, że realne jest zniszczenie Hamasu – odwrotnie, jest wielce prawdopodobne, że stanie się częścią palestyńskich władz. O to teraz toczy się gra i to jest też główny punkt negocjacji. Trudno sobie wyobrazić, żeby siła, która tak bardzo się poświęciła i tak wiele osiągnęła, została wykluczona z podziału władzy.
Układanki po wojnie w Gazie
Zgodnie z planem Izraela Hamas nie będzie mógł już rządzić w Strefie Gazy, mają się tym zająć lokalni liderzy, neutralni przywódcy plemion. Trudno sobie wyobrazić, żeby Palestyńczycy nie traktowali ich inaczej niż jako kolaborantów Izraela. Czy w realiach Gazy nie byłby to dla nich wyrok śmierci?
Z tego punktu widzenia ten plan jest kompletnie nierealny, a tak naprawdę nie ma żadnego. Jedyny plan Netanjahu polega na tym, by jego koalicjanci były zadowoleni, dlatego nie jest w stanie zgodzić się na to, czego domagają się Amerykanie, czyli oddać władzy Autonomii Palestyńskiej. Ktoś jednak rządzić musi. Wydaje się, że po kilkutygodniowym zawieszeniu broni pod naciskiem USA Izrael w końcu zgodzi się na tzw. władze tymczasowe w Gazie: rząd technokratów mający poparcie obu stron – władz w Ramallah i Hamasu. Jeśli jednak Netanjahu będzie upierał się przy swoim, to ani Katar, ani Saudyjczycy, ani Ameryka nie wyłożą pieniędzy na odbudowę Gazy, to rozwiązanie po prostu się nie sprawdzi. Ale jedyne, co dziś liczy się dla premiera, to żeby jak najbardziej zyskać na czasie – wywołać dyskusję, przeciągnąć sprawę, może wygra Trump i znowu mu się upiecze. To straszne, że rządzi nami taki przywódca, pozbawiony wizji, działający wyłącznie dla własnego interesu.
W planie Netanjahu są elementy, których oczekują Izraelczycy, jak „deradykalizacja” Gazy. Inna sprawa, jak to osiągnąć, skoro nie ma rodziny, która nie zostałaby dotknięta skutkami wojny. Bardziej logiczna jest radykalizacja.
Netanjahu ma zdolność podrzucania różnych pomysłów bez żadnych szans na realizację, mają tylko dobrze wyglądać na papierze. „Deradykalizacja” nawet tu dobrze nie wygląda, jest taką samą bałamutną ideą jak putinowska „denazyfikacja Ukrainy”. Jeśli traktować to poważnie, należałoby działać inaczej – stworzyć opiekę społeczną, otworzyć lotnisko, zbudować port, otworzyć granice. I oczywiście zabezpieczyć się, żeby nie zostały odtworzone militarne zdolności, które ponownie mogłyby zagrozić Izraelowi. Tylko w taki sposób można deradykalizować społeczeństwo. Metoda wiecznego trzymania go pod butem przyniesie odwrotny skutek.
Koniec wojny w Gazie to dwie zasadnicze kwestie do rozważenia: okres przejściowy i sprawa państwa palestyńskiego. O ile pierwszy na tych czy innych warunkach nastąpi bez wątpienia, o tyle drugi wydaje się odległą perspektywą.
Nawet jeśli Netanjahu zgodzi się na rząd technokratów, to nie ma mowy, by Izrael przystał na powstanie państwa palestyńskiego. Netanjahu się zabezpieczył: Kneset zobowiązał go, by nie zgodził się na „narzucenie” powstania takiego państwa. Na to nie ma zgody w parlamencie, ale i w społeczeństwie, które dało temu wyraz, wybierając tak skrajnie prawicowy rząd. Dziś wszyscy zdają sobie z tego sprawę: skoro nie udało się doprowadzić do pokoju, gdy oferowano Palestyńczykom ziemie, podział Jerozolimy i likwidację większości osiedli, to co więcej mógłby zaproponować obecny rząd? To iluzja. Amerykanie sądzą, że głównym problemem jest Netanjahu, ale tak naprawdę problemem są ludzie, którzy za nim stoją.
Jeśli zgodnie z sondażami następnym premierem będzie Benny Ganc, to coś zasadniczo zmieni?
Niestety nie pokładam w nim zbyt wielkich nadziei. To nie jest przywódca, jakiego teraz potrzebujemy. Tak naprawdę Izraelowi, ale też Palestyńczykom, przydałby się brutalny polityk, który nie bałby się odważnych decyzji – ktoś taki jak Ariel Szaron, który zdecydował o odwrocie z Gazy.
W oczach wielu Izraelczyków decyzja ta była błędem, doprowadziła do utraty kontroli nad Gazą i wzmocnienia Hamasu.
Zdaniem wielu wycofanie z Libanu wzmocniło Hezbollah, a Gaza to kolejny przykład, podobnie jak Zachodni Brzeg. Wycofanie stąd mogłoby wzmocnić siły antyizraelskie. Argumenty rządu Netanjahu padają na tak podatny grunt, bo wielu Izraelczykom podoba się pomysł kontroli „od morza do rzeki”. Może to trwałe przekonanie, może nie. Może warto poszukać czegoś nowego? Yossi Beilin wyszedł z propozycją „dwóch państw, jednej ojczyzny” – konfederacji bez granic. Każdy ma prawo kupić ziemie po drugiej stronie, a Izrael przyjmuje tyle samo uchodźców, ilu osadników mieszka po stronie palestyńskiej. To nie przeszło i nie ma szans w przyszłości.
A co ma?
Rozwiązanie dwupaństwowe jest już niemożliwe. Widzę jeden realny scenariusz. Kiedy załamią się kolejne rozmowy pokojowe następnego centroprawicowego rządu, liczę na to, że w końcu zostanie przywrócone zagubione DNA syjonizmu, że demografia okaże się ważniejsza niż terytorium. Obecny rząd uważa odwrotnie, i to jest nasze przekleństwo. Zawsze jednak stawaliśmy przed tym dylematem: więcej ziemi i mniej homogenicznej żydowskiej większości czy mniej ziemi, ale więcej zamieszkujących ją Żydów.
W 1937 i 1948 r. Izrael przystał na okrojone terytorium, Ben Gurion w 1948 sprzeciwiał się zajęciu Zachodniego Brzegu właśnie z powodów demograficznych i dokładnie tym kierował się Szaron, wycofując się z Gazy. Rząd Olmerta doszedł do władzy z planem wycofania 80 proc. osadników i zajęcia 8 proc. terytoriów Zachodniego Brzegu wzdłuż tzw. zielonej linii. Plany wzięły w łeb, bo wybuchła wojna z Libanem.
To wciąż jest możliwe, ale wywołałoby uzasadnione obawy po stronie Jordanii, bo po odwrocie Izraela z Zachodniego Brzegu zapanowałby tam chaos, który groziłby przelaniem się na drugą stronę. W 2008 r. w Kairze usłyszałem od ówczesnego ministra odpowiedzialnego za sprawy wywiadu Omara Sulejmaniego, że Egipt musi troszczyć się o Gazę, bo przecież łączy go granica z Iranem. Wystarczy spojrzeć na mapę, by zrozumieć, co miał na myśli. Tu każda niestabilność zagraża sąsiadom.
10 marca rozpoczyna się ramadan, to jednocześnie termin, który Izrael wyznaczył Hamasowi na zwolnienie zakładników, w przeciwnym razie grozi operacją w Rafah. W Jerozolimie mają obowiązywać restrykcje dotyczące wchodzenia na Wzgórze Świątynne, co brzmi jak przepis na kolejny wybuch gniewu Palestyńczyków.
Restrykcje w zamyśle mają zapobiec przemocy w reakcji na brutalność wojny, ale i falę aresztowań hamasowców na Zachodnim Brzegu, gdzie też przybywa ofiar po stronie palestyńskiej. Prawdą jest jednak, że Jerozolima, a zwłaszcza Wzgórze Świątynne, jest reaktorem atomowym Bliskiego Wschodu. Tu wydarzenia łatwo mogą wyrwać się spod kontroli i doprowadzić do reakcji łańcuchowej.
Po raz pierwszy czuję, że zmierzamy ku wojnie domowej, to też skutek zmian w samym społeczeństwie Izraela. Widać to przy okazji pogrzebów poległych żołnierzy – jest wśród nich więcej osadników, religijnych, to oni, a nie kibucnicy, ponoszą coraz więcej ofiar. Rośnie też grupa ortodoksów, którzy wprawdzie państwa w żaden sposób nie wspierają, nie służą w wojsku, nie płacą podatków, ale państwo ponosi coraz większe koszty ich utrzymania. To wywołuje wściekłość w świeckiej części społeczeństwa. I w końcu doprowadzi do wybuchu.
***
Prof. Shlomo Ben-Ami (ur. 1943 w Maroku) – jako historyk wykładał m.in. na Uniwersytecie Telawiwskim i na Oxfordzie. Były ambasador Izraela w Hiszpanii, uczestnik izraelskiej delegacji podczas konferencji pokojowej w Madrycie i w Camp David. Były polityk Partii Pracy i członek Knesetu, minister spraw zagranicznych i bezpieczeństwa publicznego w rządzie Ehuda Baraka w czasie drugiej intifady. Jeden ze starszych doradców organizacji International Crisis Group zajmującej się zapobieganiem wojnom.