W Sderot nie ma sensu szukać posterunku. Na mapie teoretycznie jest, ale to przysypany piachem i żwirem placyk, tu i ówdzie wystają żeliwne pręty zbrojeniowe, pozostałość tego, co było kiedyś. Pod sięgającą ponad 10 m menorą: mnóstwo świec, kamyków, listów, zdjęć, zwykłej ludzkiej pamięci i żalu. W miejscu, gdzie pół roku temu stała tylna ściana posterunku, rozpostarto niewielki namiot ze zdjęciami trzech porwanych, poza tym ani śladu po jednopiętrowym budynku.
7 października, gdy uzbrojeni w karabiny maszynowe bojownicy Hamasu białymi vanami wjechali do miasta, w pierwszej kolejności zajęli właśnie ten posterunek i zabarykadowali się w środku. Zabili 20 policjantów i 15 cywilów. Wsparcie długo nie nadchodziło, bo okoliczne bazy wojskowe też zostały napadnięte, żołnierzy zabito lub wzięto na zakładników. O posterunek trwała zacięta walka, zabito dziesięciu napastników. Ale budynek nadawał się tylko do wyburzenia. Został pusty plac.
Czytaj też: Najdłuższe 47 minut. Nagrania z 7 października to czyste zło
Dzień, w którym zawyły syreny
Kilka lat temu widziałam tu składowisko setek wystrzelonych ze Strefy Gazy rakiet różnego zasięgu – namacalny efekt uboczny takiej, a nie innej lokalizacji. Zaledwie 1 km dalej leży Beit Hanun. Od początku drugiej intifady, czyli przeszło 20 lat, na Sderot spadło ok. 12 tys. pocisków. – Przywykliśmy do życia od alarmu do alarmu, ale 7 października nic nie było takie jak zwykle – opowiada Kobi Haroush, do niedawna tutejszy szef bezpieczeństwa.