Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Szczyt wszystkich strachów? W Brukseli o dalszych losach NATO

Czy militarne bezpieczeństwo Europy jest do zagwarantowania w obliczu raczej nieuchronnego wycofywania się Ameryki? Czy militarne bezpieczeństwo Europy jest do zagwarantowania w obliczu raczej nieuchronnego wycofywania się Ameryki? NATO
Spotkanie przywódców NATO w Brukseli może się okazać ważniejsze niż to w Newport czy Warszawie. Na stole będzie rola i przyszłość Ameryki w Sojuszu, a więc i przyszłość jego samego. A co za tym idzie, strategiczna przyszłość Polski.

„Wykańczają nas tym NATO” – skarżył się niedawno prezydent USA Donald Trump na wiecu w amerykańskim interiorze, zupełnie jakby wciąż prowadził wygraną w 2016 r. kampanię prezydencką. Wtedy Sojusz nazywał przestarzałym, a sojusznikom groził wycofaniem wojsk USA, jeśli nie zaczną płacić więcej. „Jesteśmy przygłupami, z których ciągną kasę” – biadał Trump, przypomniawszy sobie cały arsenał inwektyw, który być może pomógł mu znaleźć się w Białym Domu. Z tym że teraz jako prezydent wie naprawdę, ile i na co Ameryka płaci, ilu i gdzie ma żołnierzy, gdzie jest silniejsza, a gdzie słabsza i jak się to wszystko ma do amerykańskich interesów na świecie. Tłum w Montanie tego nie wie, za to owacyjnie przyjmuje, cokolwiek powie ich prezydent.

Komu i co ma za złe Donad Trump

Powrót takiej retoryki tydzień przed pierwszym prawdziwym szczytem NATO z udziałem Donalda Trumpa jako prezydenta USA i szefa amerykańskiej delegacji wywołuje ciarki na plecach tych, którzy bardzo się starają – jak Polska – i tych którzy doskonale wiedzą, że to do nich adresowane są żale i groźby. Najbardziej oczywiście chodzi o Niemcy, do których Donald Trump ma całą listę zastrzeżeń. Prezydent USA nawet nie stara się ukrywać awersji do kanclerz Angeli Merkel i nie waha się personalnie jej atakować: „Powiedziałem jej: wiesz co, Angela, nie mogę tego zagwarantować, ale my was chronimy i to znaczy dużo więcej dla was niż dla nas – bo nie wiem, ile ochrony my sami zyskujemy na tym, że was chronimy”.

Wcześniej na wiecu mówił, że USA wydają 4 proc. PKB na obronę, a Niemcy tylko 1 – a później, że Niemcy domagają się ochrony przed Rosją, gdy jednocześnie gotowi są płacić jej miliardy dolarów za gaz. Prosty to był przekaz skierowany do niewymagających odbiorców, którym prezydent Trump nie zawracał już głowy tym, iż z całych wydatków obronnych USA tylko niewielka część przeznaczona jest na działania w ramach NATO, a żaden kraj nie jest w stanie przekierować na obronność funduszy przeznaczonych na zakup surowców energetycznych. Na przykład Polska wydaje co roku na gaz i ropę z Rosji około dwa razy więcej niż na siły zbrojne, więc jeśli traktować ten argument serio, my też bylibyśmy na celowniku Trumpa.

Czytaj także: Lepszy Trump czy Merkel? Polska pośrodku Atlantyku

„NATO nas wykończy”. Narracja, która się przebija

W czasach postprawdy rządzącej postpolityką coraz trudniej podejmować dyskusję z opiniami na podstawie faktów. Może nawet nie ma to sensu – poza satysfakcją, jaką przynosi temu czy innemu intelektualiście, który na swoim blogu, Twitterze czy nawet w artykule opublikowanym przez poważny dziennik bezwzględnie rozprawi się z bałamutnymi tezami niedouczonego polityka. Ale brutalna rzeczywistość jest taka, że intelektualiści raczej nie wygrywają wyborów – tym bardziej nie przejmują władzy innymi metodami. Na Twitterze każdy jest równy i może przegrać słowną batalię z „wiedzącymi lepiej”. Tzw. poważne i płatne media nie są już prawie nikomu potrzebne do życia, bo cała mądrość świata jest w darmowym internecie.

Ten generalny opis rzeczywistości komunikacji politycznej niestety ma zastosowanie również do spraw bezpieczeństwa, a „debata”, jaka toczy się za sprawą Donalda Trumpa wokół NATO między USA a Europą, jest tego dobitnym dowodem. Do publicznej świadomości przebijają się jedynie hasła, że Europa nie płaci, że Ameryka broni Europy za darmo, a w dodatku Unia Europejska została utworzona, by Ameryce szkodzić. „Wykańczają nas tym NATO”, nic dodać, nic ująć, nareszcie ktoś to powiedział – stwierdzi karmiony tą narracją amerykański wyborca-podatnik i da wyraz swej frustracji w najbliższym głosowaniu. Nie powinniśmy czuć europejskiej wyższości nad jankesami, bo rzeczywistość hasłowo kreowana na użytek polskiego odbiorcy jest równie złudna: że 2 proc. PKB na MON zapewnia nam bezpieczeństwo, że armię modernizujemy jak nigdy wcześniej, a najlepszym wzmocnieniem sił zbrojnych jest obrona terytorialna. Żyjemy w niestykających się ze sobą bąblach narracyjnych, mających niewiele wspólnego z tzw. obiektywną rzeczywistością.

Czytaj także: NATO jest w kryzysie zaufania

A Trump na to: fake news!

Zrzucanie całej odpowiedzialności na retorykę i politykę Trumpa to w atmosferze panującej w Europie i w liberalnych elitach USA intelektualna łatwizna. W każdym zachodnim tygodniku i dzienniku można ostatnio przeczytać, że ten ignorant, przygłup i zdrajca chce nam zabrać nasze NATO i naszą Amerykę. Takie stwierdzenia i epitety to już publicystyczny mainstream. Ich adresat pewnie za bardzo się nie przejmuje, bo na taką i inną krytykę ma jedną odpowiedź: fake news. Gdyby chciał podjąć rzeczową dyskusję, mógłby jednak przypomnieć, że to sekretarz obrony za czasów George′a W. Busha i Baracka Obamy Robert Gates w bardziej wyszukanych, ale równie twardych słowach oceniał sojuszników: „W przeszłości często martwiłem się, że NATO może przeistoczyć się w Sojusz dwóch prędkości. Tych, którzy wolą specjalizować się w »miękkich« operacjach humanitarnych, rozwojowych, pokojowych, negocjacyjnych, i tych przeprowadzających »twarde« operacje militarne. Że podzieli się na tych chcących i będących w stanie płacić cenę i ponosić odpowiedzialność za zobowiązania sojusznicze, i tych, którzy wolą cieszyć się korzyściami z członkostwa – czy to w postaci gwarancji bezpieczeństwa, czy przydziału dowództw – ale nie ponosić ryzyka i kosztów. To już nie jest hipotetyczne zmartwienie. To nasza codzienność. I to nie do zaakceptowania”.

Gdyby te słowa wygłosił prezydent Donald Trump, zostałyby odebrane jako manifest antyatlantyckości, kolejny dowód wrogości do Europy. Tymczasem fakt, że siedem lat później wciąż są prawdziwe – może nawet bardziej niż wcześniej, wziąwszy pod uwagę rozwój tzw. środowiska bezpieczeństwa – obciąża jednak Europę, a nie USA.

Sojusz dwóch prędkości

Przemówienie Boba Gatesa z 2011 r. z Brukseli można łatwo znaleźć w internetowym archiwum departamentu obrony. Wyrzuty pod adresem Europejskich sojuszników miały wtedy inne podłoże – Gatesowi chodziło bezpośrednio o misję ISAF w Afganistanie i operację przeciw Libii. W obu tych przypadkach NATO jako całość okazywało się zdane na wsparcie USA i niezdolne do działania bez Ameryki. Gates skarżył się, że sojusznicze centrum operacji powietrznych ma kłopot ze 150 misjami dziennie, podczas gdy w teorii powinno obsługiwać 300, a to tylko dlatego, że w ostatniej chwili zostało zasilone personelem z USA. Że krajom NATO skończyła się amunicja lotnicza po 11 dniach nalotów na Libię i że mimo wspólnego poparcia Sojuszu dla tej operacji mniej niż połowa krajów wzięła w niej udział, a mniej niż jedna trzecia wykonywała misje bojowe. Że NATO, mając w teorii 2 mln ludzi pod bronią, nie jest w stanie utrzymać liczonej w dziesiątkach tysięcy misji afgańskiej, nie tylko w sensie żołnierzy, ale ich wsparcia: lotniczego, logistycznego, wywiadowczego rozpoznawczego i każdego innego. Zresztą w Polsce pamiętamy dokładnie, jak bardzo nieprzygotowane na afgańską misję (a wcześniej iracką) było wojsko, jak szybko musiało się dozbrajać, m.in. w rosyjskie śmigłowce, i jak szybko uczyć od bardziej doświadczonych sojuszników.

Dla czytelników w Polsce ciekawe będzie zapewne, że po przemówieniu Gatesa np. „New York Times” wymieniał nas w gronie tych sojuszników, którzy ociągają się z wypełnianiem zobowiązań. W głośnej autobiografii byłego sekretarza obrony pt. „Duty” (Służba) sprawa wydatków obronnych NATO nie zajmuje wiele miejsca w porównaniu z innymi problemami bezpieczeństwa Ameryki, ale opisywana jest jako jedno z jego największych rozczarowań. A przecież mowa o przedstawicielu liberalnych (jak na republikanina) elit, profesora i rektora uniwersytetu, człowieka, którego w punkcie wyjścia słusznie definiujemy jako znacznie bardziej przychylnego NATO niż ci „przeklęci trumpiści”.

Największy wzrost wydatków obronnych od ćwierćwiecza

Przemówienie Gatesa przywołuję, by uświadomić czytelnikom, że nie od Trumpa wzięła się kwestia równoważenia zobowiązań obronnych (burden sharing) i nie on zaczął krytykować europejskich sojuszników. Natomiast analiza statystyk pokazuje, że to Trump i podobna mu retoryka odnoszą sukcesy – jeśli nie przypisywać części odpowiedzialności za ten sukces Władimirowi Putinowi i strachowi, jaki zasiał wśród Europejczyków, rozpętując wojnę przeciw Ukrainie na terytorium może nie samego NATO, ale na pewno w jego orbicie wpływów i zainteresowań.

„W zeszłym roku zanotowaliśmy największy wzrost wydatków obronnych w Europie i Kanadzie od 25 lat” – ogłosił Norweg Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO. Mniej więcej w tym samym czasie prezydent Trump pisał do szefowej rządu Norwegii utrzymany w ostrym, lecz nadal dyplomatycznym tonie list, który jako pierwszy wyciekł do mediów w ramach przedszczytowej kampanii, zdaje się mającej ukazywać amerykańskie naciski i europejskie wysiłki w pozytywnym świetle.

Według danych skrupulatnie aktualizowanych przez Stoltenberga obecnie 16 na 29 krajów Sojuszu wypełnia wymóg 2 proc. PKB wydatków obronnych, a już prawie wszyscy (24 na 29) przynajmniej 20 proc. swojego budżetu obronnego wydają na nowy sprzęt. W ciągu ostatnich czterech lat NATO wykonało istotny postęp: poza podniesieniem skali wydatków ustanowiło siły natychmiastowego reagowania VJTF w sile 8 tys. żołnierzy, powiększyło do 40 tys. siły odpowiedzi, ustanowiło cztery wielonarodowe grupy bojowe na wschodniej flance, w których rolę krajów wiodących wzięli na siebie również Europejczycy i Kanadyjczycy. Wreszcie NATO w niespotykany wcześniej sposób zwiększyło wyczulenie na rosyjskie prowokacje militarne, propagandę i ruchy wojsk, doskonaląc swój STRATCOM – komunikację strategiczną, tak potrzebną po epoce, gdy sens istnienia NATO był nie raz poddawany w wątpliwość.

Jednocześnie w Unii Europejskiej lawinowo wzrosło przeświadczenie o roli, jaką wspólnota ma do odegrania w bezpieczeństwie i obronności, powstały inicjatywa PESCO i Europejski Fundusz Obronny, a dla chętnych – pod wodzą Francji – kontrowersyjna, ale potencjalnie wartościowa Europejska Inicjatywa Interwencyjna. Gdyby ta ostatnia istniała w czasie interwencji w Libii, Gates mógłby mieć mniej powodów do żalu. Owszem, w sytuacji realnego zagrożenia rosyjską agresją pierwsi na linii frontu w kwietniu 2014 r. byli amerykańscy spadochroniarze z Vicenzy, ale taka przecież jest ich rola. Nie jest jednak prawdą, że Europa nie robi nic i nadal „jedzie na gapę”.

Wyspa bezpieczeństwa w Europie

I może to właśnie retoryka Trumpa działa na polityków i wyborców w Europie? Angela Merkel w krótkim filmiku zamieszczonym właśnie w mediach społecznościowych, a więc przekazie skierowanym do masowego odbiorcy i wyborcy, wyjaśnia: „Wskutek aneksji Krymu i działań wojskowych na wschodzie Ukrainy NATO podjęło decyzję, by bardziej skupić się na własnej obronie, w tym poprzez obecność wojskową w krajach środkowej i wschodniej Europy”. Wcześniej to jej rząd wziął odpowiedzialność za natowską szpicę VJTF i grupę bojową NATO na Litwie, co ocenia się dziś jako jeden z największych politycznych sukcesów strategicznej adaptacji Sojuszu.

Niemcy mogą być zwolennikami gospodarczego i politycznego resetu z Rosją, ale dotrzymują zobowiązań obronnych. Gdyby jeszcze stan Bundeswehry i statystyka wydatków obronnych największego i gospodarczo najpotężniejszego kraju Europy była inna... Z drugiej strony Merkel dołącza do francuskiej inicjatywy interwencyjnej i podpisuje z Emmanuelem Macronem pakt polityczny, tworzący w Europie niemal osobną wyspę bezpieczeństwa. W czasie gdy Polska patrzyła wyłącznie na Rosję, jak gdyby tam na stadionach działy się rzeczy naprawdę ważne, 13 czerwca w Mesebergu kanclerz i prezydent dwóch trzonowych krajów Unii podpisali deklarację tworzącą być może Unię pierwszej prędkości, z własną armią, walutą, budżetem i celami strategicznymi. Mało kto to u nas zauważył, w Ameryce zauważyli na pewno. Zwłaszcza że do kontynentalnych Europejczyków dołączyli do tej pory najważniejsi partnerzy USA w Unii – Brytyjczycy – a sam szef Pentagonu Jim Mattis w bezprecedensowym liście ostrzegł, że stan sił zbrojnych Wielkiej Brytanii jest tak zły, że Stany Zjednoczone mogą w niedalekiej przyszłości wybrać Francję jako swojego głównego globalnego partnera wojskowego. I dzieje się tak w sytuacji, gdy formalnie Londyn spełnia wymóg 2 proc. PKB na obronność, a Paryż nie. Może powinno to dać też do myślenia zapatrzonym we wskaźniki naszym decydentom?

Czytaj także: Wojna z Rosją może być nieunikniona

Amerykański zwrot ku Azji

Tyle że wszystkie te przepychanki między Europą a USA nie zmienią trendu o wymiarze globalnym, ważnego z punktu widzenia krajów o globalnych interesach: strategiczne znaczenie Europy dla USA maleje, podczas gdy strategiczne znaczenie wschodniej Azji dla USA rośnie. Chodzi głównie o rolę Chin, najludniejszego kraju na świecie, drugiej co do znaczenia gospodarki, najszybciej rozwijającej się armii, korzystającej z zasobów relatywnie wciąż taniej siły roboczej i prawdopodobnie najtańszej – bo w dużej części opartej na grabieży – technologii. Chińskie siły zbrojne wciąż nie są bardziej zaawansowane od amerykańskich, ale przez swoją liczebność lokalnie już teraz dominują.

Chiny pozwalają sobie na stopniową aneksję okalających je mórz przez militaryzację sztucznie zbudowanych wysp. W niewspółmierny sposób rozbudowują marynarkę wojenną, też oceaniczną, zapewniającą projekcję siły na dalekie obszary, a jednocześnie tzw. zdolności antydostępowe – mobilne systemy rakietowe blokujące dostęp do chińskiego lądu i okalających go wód. Eksperci od geopolityki oceniają, że prymat US Navy na światowym oceanie – czyli arterii komunikacyjnej światowego handlu – jest w perspektywie 2050 r. zagrożony przez Chiny, bynajmniej nie przez Rosję. A strategiczne interesy USA – w istocie będących wyspą na światowym oceanie – leżą przecież na morzach i oceanach, a nie na skrawku lądu oddzielającym europejską część NATO od Rosji. Tu, w naszym obszarze, pozostaje cząstka strategicznych interesów USA, ale na pewno nie ich jądro. Ogłoszony przez Obamę w 2012 r. „Pivot to Asia” (Zwrot ku Azji) mógł być przedwczesny, ale w dłuższym terminie będzie nieuchronny. Podobnie jak ogłoszony przez niego trzy lata wcześniej reset z Rosją. Co prawda to Obama zapoczątkował obecne zaostrzenie relacji Waszyngtonu z Moskwą, ale trwa ono zaledwie cztery lata. Wobec trendu trwającego dekady może się okazać zaledwie chwilową anomalią.

Europa musi wziąć odpowiedzialność

Do tej sytuacji przyjdzie nam się dostosować albo w dłuższej perspektywie przegrać. Europa albo weźmie na serio odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo na południu, wschodzie i północy, albo będzie musiała obniżyć swoje ambicje i zaakceptować związane z tym ryzyka wobec malejącego zainteresowania i zdolności USA do obrony starego kontynentu. Czy jakiekolwiek zagrożenie dla Ameryki uzasadnia zaangażowanie wojsk USA w Afryce, obecnie obliczane na w sumie 6–8 tys. wraz z siłami lotnictwa i marynarki wojennej? Czy naprawdę nie da się bez USA utrzymać kontyngentów na wschodniej flance NATO? Czy północny Atlantyk nie powinien być obszarem odpowiedzialności Unii Europejskiej, skoro zależy ona wprost od jego bezpieczeństwa w sferze handlowej i militarnej?

Odpowiedzi na te pytania leżą bardziej po stronie Europy niż USA, a pozytywna reakcja mogłaby zagwarantować długotrwały udział Ameryki w zabezpieczeniu – z jej punktu widzenia peryferyjnych – interesów, podczas gdy ona sama mogłaby się skupić na kluczowym dla siebie Pacyfiku. Niebywały wprost wzrost zamożności obszaru Unii Europejskiej w porównaniu z innymi częściami świata – w tym USA – będący w części wynikiem utrzymywania przez dziesięciolecia parasola obronnego przez Amerykę, jest statystycznie nie do podważenia i niesie za sobą odpowiedzialność. Dla krajów akcesyjnych, jak Polska, przystąpienie do tego klubu musi się wiązać z wzięciem części odpowiedzialności za jego bezpieczeństwo, formalnie i rzeczywiście, zwłaszcza jeśli korzystamy z jego dobrodziejstw.

Czy Polska jest zdolna sama się bronić?

Na papierze i w czasie pokoju nasza kontrybucja jest bez zastrzeżeń. Spełniamy wymóg 2 proc. wydatków w NATO i nasz kolektywny obowiązek obronny, głównie na wschodniej flance – na Łotwie (kompania czołgów), w Rumunii (wzmocniona kompania zmotoryzowana) i co jakiś czas w misji lotniczej na Litwie (cztery samoloty myśliwskie). Jednak pytanie o realne zdolności do obrony choćby własnego terytorium w czasie prawdziwej wojny z Rosją pozostaje jednym z najbardziej niewygodnych tak dla dowódców wojskowych, jak decydentów politycznych.

Może dobrze, że w obecnych realiach polityczno-medialnych w Polsce nikt go otwarcie nie stawia, a nawet jeśli, to nie oczekuje na serio odpowiedzi. Wolimy dawać wiarę politycznym złudzeniom, czy to o samowystarczalności obronnej, jaka według Antoniego Macierewicza miała nadejść już w 2032 r., czy o bezwarunkowym wsparciu opartym na stałej bazie wojsk USA. Autor pierwszego złudzenia nakreślił może i atrakcyjną wizję, ale nie wsparł jej żadnym długofalowym porozumieniem politycznym ani gwarancją finansową. Autorzy drugiego zdają się mieć przekonanie, że amerykańska dywizja wraz z trzema czy w przyszłości czterema polskimi wystarczy do obrony naszego terytorium, nawet jeśli dalsze wsparcie z Zachodu będzie odcięte.

Tyle że w obecnych założeniach Pentagonu i Kongresu USA mowa jest co najwyżej o ewentualnym stałym stacjonowaniu brygady, a nie dywizji, a dla skutecznego funkcjonowania sojuszniczego wsparcia niezbędna jest nie tylko wojskowa siła, ale i polityczna wola sojuszników z zachodniej Europy. Więc z polskiej perspektywy wyłącznie całe NATO i całe siły USA w całym NATO, a nie jakieś siły USA w Polsce, gwarantują nam bezpieczeństwo. A nawet to nic nie da, gdy sami nie będziemy się w stanie obronić przez kilka tygodni czy miesięcy. Tyle że, jak zostało wspomniane, strategiczne zainteresowanie USA naszym regionem maleje, a wraz z nim na dłuższą metę maleje prawdopodobieństwo zbrojnego zaangażowania Ameryki w wojnę z Rosją. Jeśli z tego powodu obawy ma Polska, wyobraźmy sobie tylko, co muszą czuć małe kraje bałtyckie, wciśnięte między Rosję a morze, dla których jedynym ratunkiem na lądzie jest polska i sojusznicza zdolność do zabezpieczenia przejścia wojsk NATO przez wąski przesmyk suwalski, który można ewentualnie poszerzyć jedynie przez zniszczenie i zajęcie Obwodu Kaliningradzkiego. Strategiczny koszmar musi co noc śnić się w Tallinie, Rydze i Wilnie.

Czytaj także: Amerykańskie bazy przeniosą się z Niemec do Polski? Nie tak prędko

Europie potrzeba polityków i strategicznego myślenia

Czy pozostało nam coś prócz biadolenia? Czy militarne bezpieczeństwo Europy jest do zagwarantowania w obliczu raczej nieuchronnego wycofywania się Ameryki? Rozwiązania pozytywne istnieją i są do spełnienia nawet przy obecnej administracji, której dziedzictwo może pozostać po jej zmianie. Po pierwsze, na serio trzeba odbudować siły zbrojne w Europie. Nie chodzi nawet o sam wskaźnik odsetka PKB, ale o liczbę i wyposażenie będących w gotowości do działania oddziałów. Statystyka nie walczy, walczą żołnierze uzbrojeni w odpowiednio sprawny sprzęt – a tylko liczniejsi (z poprawką na siłę i precyzję ognia), lepiej wyszkoleni i lepiej uzbrojeni od przeciwnika żołnierze wygrywają bitwy. Bardziej zdecydowani dowódcy wygrywają kampanie, lepiej zdeterminowani politycy są w stanie wygrać wojny.

Potrzeba nam w Europie jednych, drugich i trzecich – prawdopodobnie tych trzecich, polityków, najbardziej od czasów, do jakich obecne pokolenia mogą sięgnąć pamięcią. Trzeba nam polityków i polityki – w sensie strategicznych celów wspartych strategicznymi programami przy strategicznie ustanowionych ramach finansowych. Zalążki tego myślenia widać po stronie Unii jako całości, na pewno też w kilku krajach członkowskich UE i NATO – czy jednak da się oba bloki połączyć w strategiczną całość? To pytanie na razie otwarte. Odrębne ścieżki mogą prowadzić do strategicznej porażki obu, mimo że na razie ta perspektywa nie musi być wyraźna dla żadnego.

Trzeba na nowo zdefiniować polskie interesy

Najważniejsze jednak decyzje muszą zapadać na poziomie narodowym. Jasne powinno być, że skończył się czas „jazdy na gapę” w strategicznym wymiarze. O ile przez ostatnie ćwierć wieku mogliśmy dać się nieść tektonicznym trendom, na które mieliśmy ograniczony wpływ, o tyle teraz, też wskutek własnego strategicznego sukcesu z ostatnich dekad, możemy, a nawet musimy zabrać głos. Dyskusja o naszym strategicznym położeniu i preferencjach została strywializowana przez narrację o „jednakowym kochaniu tatusia i mamusi” uosabianych przez USA i Unię Europejską. Tyle że – jak się zdaje – tatuś od dłuższego czasu zainteresowany jest inną panią i mniej uwagi poświęca dzieciom z poprzedniego małżeństwa, a mamusia postanowiła bardziej pomyśleć o sobie samej, mniej przejmuje się w końcu dorosłym już potomstwem, któremu zresztą dopłaca na utrzymanie. Życie, można by rzec...

Pora jednak dorosnąć też w strategicznym sensie i na nowo zdefiniować polskie interesy. To nie musi się stać w lipcu 2018 r. po zakończeniu szczytu NATO, ale powinno się stać w ciągu kilku najbliższych lat, zwłaszcza jeśli negatywne z naszego punktu widzenia procesy będą się nasilać. Jesteśmy w Unii Europejskiej i w NATO, to jest już za nami, teraz trzeba określić, w jakiej Unii i jakim NATO być chcemy, a – co ważniejsze – jak do tej Unii i tego NATO chcemy się dołożyć, by były takie, jak je strategicznie akceptujemy.

Czytaj także: Pozycja Polski w NATO jest coraz słabsza

Wydatki PKB zwiększyć, obowiązek służby przywrócić

A jeśli się nie uda? Tak, w tych rozważaniach nie możemy pomijać opcji ekstremalnej, w której dalsze funkcjonowanie Polski w Unii czy NATO albo istnienie Unii i NATO jako takich nie będzie dłużej możliwe. Byłaby to rewolucja w polskim myśleniu strategicznym, ale im wcześniej zmierzymy się z taką wizją i jej konsekwencjami, tym mniej będziemy zaskoczeni, gdy się – odpukać – zrealizuje i gdy trzeba będzie te konsekwencje ponieść.

Nie oznacza to bynajmniej przyjęcia za pewnik jakiejś czarnej przepowiedni. Po prostu zgodnie z odwieczną myślą strategów trzeba mieć nadzieję na spełnienie korzystnego scenariusza, ale być przygotowanym na najgorszy. Podjęcie tych problemów na poważnie w wymiarze wojskowym może oznaczać decyzje drastyczne: przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej dla ratowania zepsutego systemu rezerw, ograniczenie transferów socjalnych na rzecz szybkiego zwiększenia wydatków obronnych do 4–5 proc. PKB, rezygnację z inwestycji w polski przemysł obronny w celu szybszego i na dużą skalę pozyskania lepszego zachodniego uzbrojenia.

Nawet przy takim wysiłku wątpliwe, żebyśmy byli w stanie „obronić się sami”, ale na pewno zmniejszylibyśmy nasze zapotrzebowanie na zewnętrzną pomoc i zwiększyli własną wiarygodność jako sojuszników. Silnego łatwiej bronić. A gdy – w negatywnym scenariuszu – za kilka dekad poluzowaniu ulegną globalne zasady ograniczające proliferację, kto wie, może pora będzie pomyśleć o niezależności strategicznej wyznaczanej posiadaniem broni jądrowej?

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama