„Spójność to wspólna wartość europejska” – tak brzmi motto rumuńskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Biorąc pod uwagę wewnętrzne konflikty między prezydentem a rządem, wszystko wskazuje na to, że rumuńska prezydencja wyłącznie podkreśli rozmiary kryzysu, z którymi zmaga się wspólnota.
Bukareszt mówi o spójności, a sam jest podzielony
Oficjalne Rumunia przejęła ster w Radzie Europejskiej od Austrii 1 stycznia. Wspomniane motto można rozumieć różnie. Spójność to w tym wypadku zarówno niezgoda na tzw. twardy brexit, czyli rozwód Wielkiej Brytanii z UE bez stosownej umowy, jak i brak akceptacji dla Europy dwóch prędkości, projektu osobnego budżetu dla członków strefy euro, który sprawiłby, że głos takich państw jak Polska czy Rumunia kompletnie przestałby się liczyć.
To dość komiczne i upiorne, że akurat Bukareszt zdecydował się na hasło „spójności”. Rządzący przez większość ostatniego ćwierćwiecza w naddunajskim kraju socjaldemokraci są w permanentnym kryzysie co najmniej od końca 2016 r. Ma on związek z licznymi skandalami, w które zamieszany jest przewodniczący partii Liviu Dragnea. Dragnea został skazany w procesach o fałszerstwa wyborcze i o podżeganie urzędników do nadużywania władzy, przez co osobiście nie może sprawować funkcji premiera, a „jedynie” przewodniczącego parlamentu. Rządem kieruje z tylnego siedzenia, desygnując kolejnych premierów i wymieniając ich, kiedy emocje wśród protestujących na ulicach sięgają zenitu. Tak było z premierem Sorinem Grindeanu, który od razu po objęciu urzędu próbował przeprowadzić zmiany w prawie karnym ograniczające możliwość ścigania nadużyć korupcyjnych, ewidentnie przeprowadzane pod Dragnee. Grindeanu porządził pół roku, przetrwał najtrudniejsze protesty (największe po upadku komunizmu), ale utracił zaufanie prezesa. Partia pozbyła się go w czerwcu 2017 r.
Podobny los podzielił jego następca Mihai Tudose, który także rządził pół roku i także popadł w niełaskę kierownictwa partii. W międzyczasie Rumuni wielokrotnie i tłumnie brali udział w antyrządowych protestach. A powodów było w ostatnich latach bez liku. Poza wspomnianą „korupcyjną amnestią” rząd SPD próbował pozbawić prezydenta możliwości nominowania sędziów Sądu Najwyższego, prokuratorów i zwykłych sędziów. Wywodzący się z chadeckiej Partii Narodowo-Liberalnej prezydent Klaus Iohannis otwarcie popiera protesty, więc jest solą w oku postkomunistycznego rządu.
Czytaj także: Rumuni protestują, a władza nie wyciąga żadnych wniosków
Rumuński rząd nasuwa skojarzenia z PiS
Śledząc meandry rumuńskiej polityki, ma się wrażenie, że brzmi znajomo. Mamy partię, która próbuje unieszkodliwić niezależne sądownictwo, prezesa, który rządzi z tylnego siedzenia, i urzędników, których można wymienić w dowolnym momencie. Ba, prezydentowi Iohannisowi często wypomina się niemieckie korzenie, do tego stopnia, że prominentny polityk SPD rozpowszechniał jego zdjęcie z charakterystycznym hitlerowskim wąsikiem (przypomina się „dziadek z Wermachtu”?). Nawet najnowszy spór o to, kto ma reprezentować Rumunię podczas sprawowania prezydencji, przypomina identyczny spór między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem, który miał miejsce nad Wisłą dekadę temu.
Podobieństw między polityką SPD i PiS widać sporo, ale są też wyraźne różnice. Przede wszystkim rumuńscy socjaldemokraci nigdy nie weszli w otwarty konflikt z Unią. Rumunia, mimo że sprzeciwiała się przymusowej relokacji uchodźców, przyjęła 710 osób (najwięcej ze wszystkich państw Europy Środkowej). Podczas próby przeprowadzenia ewidentnie antydemokratycznych reform i przesunięcia ciężaru władzy nikt w Bukareszcie nie mówił, że Unia nie ma prawa jej pouczać, co najwyżej wspominano, że korupcja jest problemem wielu państw, a tę rumuńską się wyolbrzymia. Próbującemu grać o pełnię władzy rządowi przynosi to wymierne korzyści. Gdy w sierpniu doszło do gigantycznych protestów i starć z policją, po których ponad 400 demonstrantów było rannych, Komisja Europejska zapewniała, że nie zamierza zajmować się wewnętrznymi sprawami tego kraju.
Czytaj także: Rumuni nie dali się wciągnąć w polityczną rozgrywkę rządu
Europa patrzy na Rumunię
Przed rządem w Bukareszcie bardzo trudne zadanie. Czy tego chce czy nie, musi się choć na chwilę ogarnąć, bo uwaga pozostałych państw europejskich będzie przez najbliższe pół roku skupiona na nim. Swoje obawy co do przebiegu prezydencji zgłaszał już Jean-Claude Juncker, mówiąc, że „rząd w Bukareszcie jeszcze nie zrozumiał, co to znaczy przewodniczyć krajom UE”. Na takie uwagi Rumuni nie mogą sobie pozwolić, bo jednym z priorytetów rządu jest jak najszybsze dołączenie do strefy Schengen. Na szczęście wewnętrzna sytuacja państwa nie będzie mieć wpływu ani na wyjście Wielkiej Brytanii z UE, ani na wybory do europarlamentu w maju. Te kompetencje zdejmuje z państwa przewodniczącego Radzie Europejskiej traktat lizboński. Spoczywają na przewodniczącym Rady i wysokiej przedstawicielce UE do spraw międzynarodowych i polityki bezpieczeństwa – Donaldzie Tusku i Frederice Mogherini.