Rząd Borisa Johnsona ostrzega, że jeśli do 15 października (to początek najbliższego szczytu) Londyn i Unia nie zdołają wypracować porozumienia w sprawie umowy handlowej, to Brytyjczycy w zasadzie będą musieli położyć na tym kreskę, by zająć się już tylko przygotowaniami do funkcjonowania w warunkach „no deal”. Z końcem grudnia nieodwołalnie wygasa bowiem okres przejściowy, dzięki któremu Wielka Brytania, choć nieobecna w unijnych instytucjach, funkcjonuje tak, jakby była częścią wspólnoty. W przypadku braku nowej umowy okres przejściowy zastąpiłyby ogólne reguły WTO.
Czytaj też: „Golfgate”, wirus i dymisja w Komisji Europejskiej
I po brexicie, czyli wariant australijski?
Brak umowy, nazywany przez Johnsona „wariantem australijskim”, byłby gospodarczo znacznie kosztowniejszy dla Brytyjczyków. Mimo to w Brukseli bodaj nikt nie ma teraz pewności, czy ideologicznie nakręcony przez torysowskich radykałów premier dla odzyskania „całkowitej suwerenności” nie postawi ostatecznie na „no deal”. Choć ostatnio w kierownictwie Komisji Europejskiej ponoć przeważa pogląd, że Johnson dąży do jakiegoś kompromisu.
Połowa października to nie pierwsze brytyjskie „ultimatum” (Johnson kiedyś straszył, że odstąpi od negocjacji z początkiem lipca). Dlatego Bruksela, choć jest już późno, odpowiada, że dedlajnem pozostaje koniec października. A techniczne dopracowanie umowy może przeciągnąć się do listopada.