Pod koniec maja znowu jest głośno o amerykańskim lotnictwie bojowym. Z kilku powodów. Na przykład nadchodzi kontynuacja kultowego filmu „Top Gun”. Wracający na ekrany Tom Cruise zawładnie wyobraźnią widzów jako krnąbrny i świetny pilot Maverick za sterami Super Horneta. 40- i 50-latkom przypomni zachwyty nad wycofanymi już z lotniskowców tomcatami. Młodzieży każe myśleć, czy zdążą zostać pilotami, zanim skończy się epoka myśliwców z człowiekiem w kabinie. Z kilku urywków filmu i scen making-off wynika, że przynajmniej pod względem technicznym sequel będzie wiernie oddawać realia. Słynny aktor i jego ekipa nauczyli się pilotować odrzutowce. Obecna technika, po 36 latach od nakręcenia oryginału, pozwoli wszystko pokazać o wiele dokładniej. Zakręci się w głowie od przeciążeń, z kin wyjdziemy ogłuszeni rykiem dopalaczy.
W tym samym czasie kilkuset polityków, wojskowych i urzędników będzie toczyć walkę, która przesądzi o przyszłości amerykańskiego lotnictwa bojowego. Ta walka w jakimś wymiarze toczy się co roku, ale tym razem przybliżyła decyzje o większym znaczeniu niż doroczna korekta planów.
Walkę stoczą zwolennicy trzech typów samolotów, z których tylko jeden uznawany jest za naprawdę nowoczesny i przyszłościowy, drugi to łabędzi śpiew odchodzącej generacji, a trzeci według wojska to gość z przeszłości, ale mający rzeszę oddanych fanów. To bitwa o pieniądze i zamówienia, a ostatecznie również o zdolności i siłę amerykańskich lotników. A ponieważ amerykańskie lotnictwo odgrywa w NATO zarówno rolę sił szybkiego reagowania, jak i ostatecznej instancji, jego stan jest szczególnie ważny dla sojuszników, zwłaszcza tych na wschodniej flance, na pierwszej linii potencjalnego konfliktu.
Ta wojna w Waszyngtonie – między Kapitolem, Białym Domem a Pentagonem – toczy się w cieniu wojny w Ukrainie, a jej wynik może mieć decydujący wpływ na każdy przyszły konflikt z udziałem USA i NATO.