Dwieście startów dziennie dla wsparcia trzech połączonych operacji powietrznych – taki jest „grafik” największego w historii ćwiczenia lotniczego sił NATO w Europie. Air Defender zaczął się w poniedziałek, ale potrwa do końca przyszłego tygodnia – z udziałem 235 samolotów i 10 tys. żołnierzy sił powietrznych z 25 krajów. Ponad setka maszyn przyleciała z USA. Razem z corocznym BALTOPS-em i rozgrywającymi się tym razem głównie na południu Europy ćwiczeniami Defender Europe dopełnia triady sojuszniczego „pokazu mocy”, demonstracji zdolności lądowych, morskich i powietrznych w dużych, skomplikowanych operacjach służących kolektywnej obronie. Przed Rosją.
Czytaj także: W czasie wojny Amerykanie kłócą się o samoloty. Polska i NATO czekają na finał
Centrum w Niemczech
„Twarda” obrona, przekładająca się na wiarygodne odstraszanie, jest głównym przesłaniem tych ćwiczeń. Pogłębianie interoperacyjności, poszerzanie liczby uczestników czy trenowanie poszczególnych elementów misji to niezbędne części składowe, ale wartością nadrzędną jest pokazanie dominacji w powietrzu. Chodzi o zgromadzenie takiej liczby maszyn, obsadzonych przez tak wyszkolone załogi i kierowanych przez tak dobrych dowódców w naziemnych ośrodkach dowodzenia, by Rosji nawet nie przyszło do głowy testowanie skuteczności tego systemu. Jego poszczególne elementy podlegają ciągłemu udoskonalaniu, testom i sprawdzeniom – widzimy ćwiczenia samolotów taktycznych i bombowych korzystających ze wsparcia maszyn rozpoznawczych, transportowych i powietrznych tankowców. To sojusznicza norma.
Nową rzeczywistością jest operacyjne wykorzystanie tych zasobów, podniesione na nowy poziom w związku ze wzmocnieniem wschodniej flanki NATO po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Stąd dyslokacje eskadr wielozadaniowych myśliwców, zwiększenie skali i częstotliwości tzw. air policingu, długotrwałe loty patrolowe maszyn rozpoznawczych i wczesnego ostrzegania, dywizjony obrony powietrznej rozmieszczone u granic Rosji. To działania punktowe. Air Defender to wysiłek o skali kontynentalnej, obejmujący cały europejski teatr działań wojennych, choć odbywający się głównie na terytorium, w przestrzeni powietrznej i z wykorzystaniem baz lotniczych Niemiec.
To nie przypadek. Niemcy są siedzibą zarówno amerykańskiego, jak i sojuszniczego dowództwa europejskiego sił powietrznych, mieszczącego się w dobrze znanej bazie Ramstein na zachodzie kraju. Rozległość dostępnego terytorium gwarantuje odpowiedni rozmach oraz zróżnicowanie środowisk operacyjnych (morze, góry, europejski interior), a liczba dostępnych baz pomieści zarówno samoloty bojowe, jak i wsparcia (tzw. enablers). Z opublikowanej przez Luftwaffe mapy wynika, że lotnictwo NATO będzie operować nad sporą połacią Morza Północnego, obejmującą niemieckie i międzynarodowe wody terytorialne, na północy i południu kraju oraz niemal w całych wschodnich Niemczech. Scenariusz ćwiczenia opiera się bowiem na fikcyjnej fabule mówiącej o zajęciu północno-wschodnich Niemiec przez przeciwnika NATO zwanego Occasus oraz zastosowaniu sojuszniczej odpowiedzi w ramach kolektywnej obrony. Zarówno Sojusz, jak i Niemcy dbają o to, by nawet w warunkach oczywistej wrogości i ryzyka konfrontacji z Rosją nie eskalować sytuacji nawet przez użycie zbyt dosłownych sformułowań lub nadmierną bliskość prowadzonych operacji. Dlatego najbardziej narażone na rosyjski atak kraje bałtyckie czy Polskę muszą zastąpić Meklemburgia Pomorze Przednie i wybrzeże zachodniego Bałtyku. Ale misje powietrzne w ramach Air Defendera będą też dalsze – nad Estonię czy Rumunię. Gdyby zaś wliczać każde mniejsze zaangażowanie, można powiedzieć, że manewry obejmą całą wschodnią flankę NATO.
Czytaj też: Migi odlatują, F-35 dopiero nadlecą. Lotnicza przyszłość Polski
Na europejskim niebie dawno się tyle nie działo
Ćwiczenia nie są wprost odpowiedzią NATO na wojnę Putina. Planowane były od 2018 r., gdy nową napaść na Ukrainę i wielką wojnę w Europie mało kto przewidywał. NATO jednak od wielu lat planowało powrót do dużej skali ćwiczeń. W lotnictwie zabiera to więcej czasu niż w siłach lądowych, dlatego pierwsze były Defender Europe czy Trident Juncture z udziałem kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, też mających wsparcie z powietrza, lecz w mniejszej skali. Teraz Sojusz zebrał siły powietrzne korespondujące z wyzwaniem potencjalnej wielkiej wojny, a w każdym razie takiej, która mogłaby się zdarzyć, gdyby Rosja wpadła na niemądry pomysł zaatakowania któregoś kraju członkowskiego. Powietrzna armada jest imponująca, choć należy pamiętać, że nie stanowi całości sił dostępnych w razie rzeczywistego konfliktu. Każde ćwiczenia są zaledwie demonstracją zdolności, przeprowadzaną z użyciem wydzielonych sił. Liczbę 235 samolotów biorących udział w dwutygodniowej operacji należy więc kilkukrotnie przemnożyć (myśląc o lotnictwie NATO na czas ewentualnej W.). O ile więc skala byłaby inna, o tyle rodzaj ćwiczonych w Air Defenderze operacji byłby całkiem podobny w realiach prawdziwego konfliktu.
Wszystko – a w każdym razie bardzo wiele – kryje się pod sformułowaniem COMAO (composite air operations). Brak dobrego tłumaczenia na polski, bo „połączona operacja lotnicza” nie w pełni oddaje, o co chodzi – ową kompozytowość lub nawet kompozycję ugrupowania powietrznego, jego dostosowania do wyznaczonych zadań przy jednoczesnym zachowaniu poziomu wielozadaniowości umożliwiającego elastyczną reakcję na nieprzewidywalne sytuacje i zagrożenia. COMAO to w lotniczej terminologii zarazem typ działania, jak i zespół lotniczy wyznaczony do jego realizacji, składający się z kilkudziesięciu samolotów. W czasie Air Defendera takie zgrupowania zadaniowe mają w zależności od założonego scenariusza od 23 do 80 maszyn – stąd nie dziwi liczba ponad 200 wylotów dziennie. Samoloty realizują wszystkie lotnicze zadania: aktywną i pasywną obronę powietrzną, misje rozpoznawcze, uderzeniowe – w tym z użyciem bombowców strategicznych, wsparcie oddziałów lądowych, walki powietrzne i użycie uzbrojenia dalekiego zasięgu.
Jednym z najważniejszych zadań, wymagających specjalnego wyszkolenia i specyficznego uzbrojenia, jest przełamywanie i niszczenie obrony powietrznej przeciwnika. Każdemu COMAO towarzyszy ok. 15 powietrznych tankowców, każde zadanie wymaga wcześniejszego rozpoznania – powietrznego i satelitarnego, każde realizowane jest we współpracy z wyspecjalizowanymi maszynami zakłócania radioelektronicznego lub z użyciem takich środków przenoszonych przez samoloty wielozadaniowe. W skrócie, na europejskim niebie dawno się tyle nie działo. A zanim się zaczęło dziać w Europie, przez Atlantyk musiały tu dotrzeć samoloty z USA. A zatem nad oceanem pojawiły się powietrzne konwoje ze wsparciem tankowców oraz transportowców zabierających mechaników, części zamienne, zapasowe silniki i wszystko, co jest potrzebne załogom w dwutygodniowej misji w odległym od macierzystej bazy miejscu. Po uświadomieniu sobie skali tej operacji nie dziwi, że zrealizowano ją po pięciu latach planowania, z uwzględnieniem przerwy na pandemię covid-19.
Czytaj też: Gdzie trzymać drogie zakupy? F-35 wylądują w Łasku
Przećwiczyć szczególną umiejętność
Kto bierze udział i na jakim sprzęcie? Air Defender 2023 to okazja do zobaczenia bardzo szerokiej palety konstrukcji lotniczych z wielu krajów. I aż szkoda, że w ramach uatrakcyjnienia i promocji wojska organizatorzy nie wpadli na pomysł powietrznej defilady czy pokazów dla publiczności. Najliczniejsze będą popularne w Europie samoloty myśliwskie i wielozadaniowe starszej i nowszej generacji: Eurofighter 2000, F-16, F-35 i szwedzki Gripen. Amerykanie nadal wykorzystują F-15 w roli ciężkich myśliwców przewagi powietrznej, i nie mogło ich zabraknąć. W lotniczym ćwiczeniu biorą też udział zasoby formalnie morskie – samoloty F/A-18 Super Hornet i bliźniacze maszyny walki radioelektronicznej Growler. Hornety starszej generacji z sił powietrznych Finlandii będą pierwszym tej skali udziałem Finów we wspólnym ćwiczeniu NATO. Taktyczne misje uderzeniowe i zakłócania radioelektronicznego przejmą schodzące już z uzbrojenia samoloty Tornado, wcześniejszy od Eurofightera owoc współpracy przemysłowej europejskich członków NATO.
W roli maszyn wsparcia pola walki jeszcze raz sprawdzą się słynne A-10, o których wycofanie w Ameryce trwa „odwieczny” spór, a które mają rzesze wiernych fanów nie tylko w Kongresie. Zadania ciężkiego bombardowania wykonają przebazowane do Wielkiej Brytanii amerykańskie B-1B – smukłe i szybkie samoloty, kiedyś mające siać nuklearną zagładę za liniami wroga, a dziś przeznaczone do precyzyjnych nalotów. Optyczną przeciwwagą będą szare tłuste kadłuby majestatycznych transportowców C-17, C-130, A400M i nieco szczuplejszych C295 i C27J.
Aby wszystko to mogło dłużej utrzymać się w powietrzu, niezbędna jest flota tankowców: nowszych i wciąż rzadkich KC-46 i powszechniejszych, starszych KC-135. Powietrznej parady nie przewidziano, ale na szczęście są fotograficzne sesje air-to-air, w czasie których część tych maszyn „pozuje” nieraz w oryginalnych zestawieniach. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy, Hiszpania, Grecja, Turcja – obecność lotniczych potęg NATO nie może dziwić, ale już Czechy, Węgry, Rumunia i nowa w Sojuszu Finlandia to uczestnicy mniej oczywiści. Co istotne, z USA udział bierze nie tylko stałe lotnictwo, ale – w dużej liczbie – samoloty i załogi Air National Guard. Lotnicza rezerwa jest wysyłana do Europy od kilku lat, ale po raz pierwszy na taką skalę. Amerykanie wykorzystują zresztą to kilkutygodniowe przebazowanie do przećwiczenia szczególnej umiejętności.
Chodzi o tzw. agile force deployment, czyli wysyłanie do odległych baz lub wręcz na polowe, słabo przygotowane lotniska, niewielkich i samowystarczalnych sił zadaniowych. Dwa do czterech myśliwców i jeden transportowiec mają polecieć gdzieś i zainstalować się w ramach mikroeskadry, przy znacznym wsparciu kraju gospodarza, ale tylko takim, na jakie ten kraj stać i jakim dysponuje. To oznacza warunki zgoła odmienne niż te w amerykańskim stylu, z całym wielkim wsparciem logistycznym, zaopatrzeniowym i zabezpieczenia. Lotnicy muszą z jednej strony wszystko zabrać ze sobą, a z drugiej ograniczyć własne potrzeby, przynajmniej na kilka dni. To wymaga innego podejścia i innego myślenia niż rutynowe działanie wynikające z amerykańskich doktryn. Z drugiej strony pozwala uniknąć kosztów, olbrzymiego „ogona” logistycznego, długotrwałego planowania i… wykrycia przez przeciwnika wszystkich tych przygotowań. Elastyczność, szybkość, redukcja widoczności na zewnątrz – same zalety, jeśli tylko dwa czy cztery samoloty schowane tu czy ówdzie wystarczą do wykonania misji. Takie podejście nie musi jednak dotyczyć małych maszyn zdolnych do ukrycia na zapomnianym lotnisku. Bombowce też mogą tak operować, chodzi tylko o to, by ich załogi były do tego gotowe, a w docelowej wysuniętej bazie znalazły odpowiednie wsparcie naziemne. Dlatego oprócz wielkich COMAO w Air Defenderze będą uczestniczyć również takie mikroeskadry. Gdy przeciwnik będzie na radarze wypatrywać dziesiątek samolotów, znienacka może zostać zaskoczony przez kilka mniejszych, a równie groźnych zgrupowań.
Pokazanie tej lotniczej mocy i elastyczności jest szczególnie ważne teraz, gdy w Europie trwa wojna, w której lotnictwo jest wielkim nieobecnym. Do kanonu wniosków z rosyjskiej agresji na Ukrainę weszło to, że żadna strona nie ma w niej przewagi powietrznej i że obie musiały w efekcie zredukować działania własnego lotnictwa. NATO pokazuje Rosji, że nie ma co liczyć na taki obrót rzeczy w konflikcie z Sojuszem. Pokazuje też, że jeśli tylko Ukraina skorzysta ze wsparcia NATO lub stanie się jego członkiem, w dłuższej perspektywie Rosja nie ma co liczyć na słabość ukraińskiego lotnictwa.
Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna