Oficjalnym powodem zawieszenia swobody przepływu ludzi pomiędzy Niemcami a Polską i Republiką Czeską jest zwiększona aktywność grup zajmujących się przerzutem migrantów w kierunku zachodnim i północnym. Do Niemiec trafiają ich coraz większe liczby – Berlin zanotował aż 77-proc. wzrost podań o azyl w pierwszych ośmiu miesiącach tego roku w porównaniu z analogicznym okresem rok wcześniej. W liczbach bezwzględnych to 204 tys. osób, do których nie wlicza się uchodźców wojennych z Ukrainy, których w Niemczech przebywa już ponad milion. Aktualnie tych ostatnich jest zresztą więcej u naszych zachodnich sąsiadów niż w Polsce. Nancy Faeser długo była przeciwna wprowadzaniu kontroli, zdecydowała się jednak na to również z powodów proceduralnych. Jak przypomina POLITICO, ustanowienie wyrywkowych kontroli pozwala bowiem Niemcom obejść wymogi Komisji Europejskiej, która oczekuje co najmniej miesięcznego okresu notyfikacyjnego, jeśli którykolwiek z krajów strefy Schengen chce znacząco ograniczyć wolny przepływ osób przez swoje granice.
W kwestii migrantów fakty nie są po stronie PiS
O możliwości wprowadzenia kontroli mówiło się już od weekendu, kiedy podczas wiecu w Norymberdze kanclerz Olaf Scholz oskarżył wprost Polskę o „przepuszczanie” migrantów, których wniosków o azyl Warszawa nie chce sama procesować, zrzucając tę odpowiedzialność na Berlin. Nie mówił wprawdzie wprost o kontrolach na granicy, ale wspomniał eufemistycznie o „dodatkowych środkach”, które miałyby zostać wprowadzone, by uregulować napływ migrantów do Niemiec. W odpowiedzi strona polska ustami sekretarza stanu w KPRM Stanisława Żaryna i samego premiera Mateusza Morawieckiego oskarżyła Berlin o próbę ingerencji w polskie wybory. Sam Morawiecki zapowiedział też przywrócenie kontroli na przejściach polsko-słowackich, bo jego zdaniem to właśnie stamtąd mieliby do Polski trafiać migranci z Bliskiego Wschodu, Azji i Afryki.
Rząd PiS próbuje kwestię migracyjną zdefiniować jako spór o naturze wyłącznie politycznej. Scholza oskarża o koniunkturalizm i próbę zbudowania własnego kapitału politycznego przed przypadającymi na 8 października wyborami w Bawarii i Hesji. To głosowanie o tyle ważne, że kandydatką rządzącej SPD na premierkę tego drugiego landu jest właśnie Nancy Faeser, a socjaldemokraci wcale nie mogą być pewni sukcesu. Według średnich sondażowych z ostatnich tygodni popiera ich zaledwie co piąty ankietowany, podczas gdy narodowo-populistyczna AfD, partia z silnie antyimigranckim przekazem, ma zaledwie 3–4 pkt. proc. poparcia mniej. Teoretycznie więc narracja PiS o złym niemieckim kanclerzu uderzającym w Polskę, by zwiększyć szanse swojej podopiecznej na prestiżowe stanowisko, ma sens. Problem w tym, że postawę Warszawy w kwestii migrantów krytykuje cała Unia, nie tylko Berlin – i w obu przypadkach fakty nie są wcale po stronie PiS.
Czytaj także: Afera wizowa. Prof. Duszczyk dla „Polityki”: PiS przeciw imigracji? Twarde dane temu przeczą
W co gramy z Niemcami?
W ubiegłym tygodniu unijna komisarz ds. wewnętrznych Ylva Johansson wystosowała do polskiego MSZ list zawierający 11 pytań dotyczących afery wizowej. Bruksela domagała się nie tylko odpowiedzi, ale też opisania przez Polskę kroków, które mają uszczelnić system wydawania wiz i uczynić go mniej korupcjogennym. Czas na odpowiedź wyznaczono do 3 października.
Według informacji POLITICO Europe MSZ już odpowiedział – i wcale sytuacji Polski nie poprawił. Z pisma opisanego przez portal wynika bowiem, że Polska o nieprawidłowościach przy wydawaniu wiz wiedziała już od 2022 r., ale pierwsze aresztowania w tej sprawie pojawiły się dopiero w marcu 2023 r. Z jednej strony, to znacznie wcześniej niż daty podane w oficjalnej krajowej narracji PiS na ten temat. Z drugiej strony – i tak późno, biorąc pod uwagę fakt, że już w 2021 r. media w Afryce Zachodniej opisywały przypadki całkowitego blokowania systemu wizowego (m.in. w Nigerii) przez pośredników, opisując przy tym możliwą korupcję w polskich placówkach. Wtedy MSZ doniesienia z Afryki całkowicie lekceważył. Dziś migranci służą polskiemu rządowi do zaognienia konfliktu z Niemcami. W odpowiedzi do Ylvy Johansson MSZ napisał bowiem, że „trzeba zwrócić uwagę na fakt, że szefowie gangów odpowiedzialnych za przemyt ludzi przez Polskę posiadają prawo pobytu na terenie Republiki Federalnej Niemiec” (cytat za POLITICO). Polskie władze dodają, że tak naprawdę problem istnieje w przeciwnym kierunku – to nad Wisłą pojawiają się migranci trafiający z Niemiec, dlatego polsko-niemiecką granicę należy uszczelnić.
Ten fragment interpretacji rzeczywistości nie ma już większego sensu. Po pierwsze, nawet jeśli kryminaliści kierujący przerzutem migrantów przez Polskę mają niemieckie papiery, nie zwalnia to przecież Warszawy z odpowiedzialności za zapewnianie bezpieczeństwa na terytorium kraju, a więc monitorowanie i wyłapywanie takich ludzi oraz ich podwładnych. Po drugie, PiS musi się zdecydować – wczoraj Morawiecki mówił o „podejrzeniach napływu migrantów ze Słowacji”, dzisiaj rząd wskazuje palcem na Niemcy. W ten drugi kierunek trudno uwierzyć, skoro nawet uchodźców wojennych z Ukrainy, do Polaków znacznie bardziej podobnych kulturowo i językowo, jest już mniej w Polsce niż w Niemczech. Po trzecie, są też dowody anegdotyczne: o migrantach idących na wschód nikt nie słyszał, podczas gdy w niemieckich tymczasowych obozach i centrach relokacji nie tylko pracownicy, ale też sami migranci mówią wprost, że trafili tam z Polski.
Pokazał to choćby reportaż Karoliny Kijek z „Gazety Wyborczej”, która rozmawiała z mieszkańcami i pracownikami obozu w Eisenhüttenstadt, oddzielonego od terytorium Polski jedynie Odrą. Wypowiadający się w tekście urzędnicy opisują, że nowi migranci pojawiają się najczęściej wieczorem i w nocy, a przemytnicy przywożą ich – często w strasznych warunkach, ściśniętych w busach i samochodach – pod samą granicę. Nowością, pisze Kijek, jest pojawienie się w biznesie przemytniczym Ukraińców, którzy zastąpili w tej roli najczęściej dotychczas łapanych za przerzut ludzi Syryjczyków. To zwykle wybór ekonomiczny, w przemycie jest stały zysk, ruch migracyjny się zresztą wzmaga, więc można dużo zarobić. To jednak kolejny dowód na to, że grupy przemytnicze działają intensywnie na terenie Polski i robią to bez przeszkód. Nawet jeśli ich szefowie mogą legalnie być w Niemczech, trudno winić Scholza za to, że PiS pozwala im w Polsce robić, co chcą.
Czytaj też: Zagranica korupcję w systemie wizowym sygnalizuje od dawna
Polska sama problemu nie rozwiąże
Żaden kraj w Europie nie rozwiąże kwestii migracyjnej indywidualnie. Wiedzą to Włosi, którzy próbowali wymusić uszczelnienie granic na Tunezji i Libii, aż wreszcie poszli po pomoc do Brukseli. Wiedzą to Hiszpanie, choć im akurat z Marokiem łatwo się dogadać. Wiedzą to Niemcy, powinni też wiedzieć Polacy. Eksperci do spraw polityki migracyjnej od lat mówią, że kluczem jest współpraca – zarówno pomiędzy państwami członkowskimi, jak i pomiędzy Unią a rządami krajów Afryki i Bliskiego Wschodu. Dlatego szef MSW Czech Vít Rakušan już w poniedziałek zadeklarował gotowość współpracy z niemieckimi służbami w zakresie kontroli granicznych.
Z Polakami Nancy Faeser też chciała pracować, ale bez wzajemności – póki co Warszawa odrzuca inicjatywy z zewnątrz. W efekcie Polska przestaje być wiarygodnym partnerem, nie tylko dla Niemiec, ale powoli też dla całej Europy. W dłuższej perspektywie czasowej zapłacą za to wszyscy obywatele naszego kraju, bo Polska może otrzymać trwałe ograniczenia w korzystaniu z niektórych unijnych swobód, w tym swobody przemieszczania się. To byłby cios gospodarczy, społeczny, polityczny. PiS musi zdawać sobie z tego sprawę – co tylko potwierdza, że te działania są świadome.
Czytaj też: Czy PiS zapłaci za wizy? Wystraszył się nie na żarty