Krążył kiedyś taki żart: Związek Radziecki tak będzie walczyć o pokój, że kamień na kamieniu nie pozostanie. Dopiero po latach widać, jak bardzo prorocze były te słowa. Mariupol, Bachmut, Awdijiwka. Nigdzie tam nie został kamień na kamieniu, kawałek nieprzeoranego bombami bruku, całe drzewo, pies, kot. Żywy człowiek. Tak właśnie Moskwa walczy o „pokój”, z „faszyzmem” i „nacjonalizmem”.
Sankcje na Rosję i chciwość Zachodu
Dziesięć lat temu, kiedy Kreml zaczął wspierać separatystów w Donbasie, a ściśle mówiąc: już wówczas napadł na Ukrainę i anektował półwysep, kamień na kamieniu nie został na lotnisku w Doniecku, pięknym, zbudowanym na Euro 2012. Świat się przyglądał, jak słynący z bohaterstwa Cyborgowie, jego obrońcy, trafiają do niewoli. Milczał.
Na Rosję nałożono co prawda sankcje. Chyba mało znaczące, pewnie mało kto dziś pamięta, czego dotyczyły. W każdym razie nie odniosły skutku, nie powstrzymały Putina przed dalszą agresją ani napaścią 24 lutego 2022 r. Europa coraz silniej uzależniała się od rosyjskiego gazu, w niemieckim bilansie stanowił nawet 55 proc. z jednego – rosyjskiego – źródła. Nord Stream 1 i 2 stawały się mocnymi instrumentami wywierania nacisku: politycznego i ekonomicznego. Dziś sankcje też skutkują niewystarczająco, a powstał już 13. pakiet europejski. Ponad 500 nowych obostrzeń na Rosję nałożył w przeddzień drugiej rocznicy napaści prezydent USA Joe Biden, uderzając w sektory finansowy, energetyczny i obronny. Czy na tyle dotkliwie, że na Kremlu to zauważą?
Kazachstan importuje np. ponad 600 proc. razy więcej luksusowych aut niemieckiej produkcji niż przed 2022 r. Trafiają do Rosji, tyle że więcej kosztują. Ale to nie problem. Podobnie Kirgistan – import luksusowych dóbr z Zachodu zwiększył się niebotycznie, choć zamożność Kirgizów zauważalnie nie wzrosła. Tak samo Uzbekistan, Armenia, Turcja. I Chiny. Bulwersujący tekst o obchodzeniu sankcji publikuje w drugą rocznicę napaści francuski tygodnik „L’Express”. Solidarność przegrywa z chciwością? Chciałoby się powiedzieć: normalka.
Reszka: W okopach siedzą piekielnie zmęczeni 50-latkowie
Cena za niepodległość Ukrainy
Był 1991 r., Związek Radziecki chwiał się już w posadach, Ukraina coraz odważniej myślała o suwerenności. Latem do Kijowa przyjechał prezydent USA George Bush senior. W skandalicznym nawet wówczas wystąpieniu przestrzegł Ukraińców przed deklaracją suwerenności. Wolność, owszem, suwerenność – nie. „Wolność to nie to samo co niepodległość. Amerykanie nie będą wspierać tych, którzy pragną niepodległości po to, by zmienić tyranię narzuconą z daleka na miejscowy despotyzm” – mówił amerykański prezydent. „Przestrzegł” to eufemizm, Bush wprost ostrzegł, że Ameryka nie poprze niepodległej Ukrainy.
Kijów miał wówczas trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie: 176 międzykontynentalnych pocisków balistycznych i sześć tysięcy głowic nuklearnych. Bush obawiał się zachwiania równowagi i zmiany traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Opowiedział się tym samym za moskiewską dominacją.
Ale Kijów nie posłuchał. W sierpniu 1991 r. ogłosił Deklarację Niepodległości Ukrainy, zarządzono referendum. 8 grudnia w Białowieży podpisano rozwiązanie ZSRR.
Za niepodległość Ukraina zapłaciła rezygnacją z arsenału jądrowego. Negocjacje trwały trzy lata, wreszcie w 1994 r. w Budapeszcie podpisano Memorandum o Gwarancjach Bezpieczeństwa. Pod dokumentem podpisali się – obok ukraińskiego prezydenta Leonida Kuczmy – prezydent Rosji Borys Jelcyn, premier Wielkiej Brytanii John Major i prezydent USA Bill Clinton. Zobowiązywał do poszanowania niezależności, suwerenności i granic Ukrainy. Strony zapewniły, że „nie zastosują groźby lub użycia siły przeciw integralności terytorialnej bądź politycznej niezależności Ukrainy”.
Ukrainie obiecano także, że otrzyma pomoc, „gdyby padła ofiarą ataku, agresji lub stała się obiektem groźby agresji z zastosowaniem broni jądrowej”. Wszyscy mieli pewnie dobrą wiarę, sądzili, że memorandum jest nienaruszalne, rzeczywiste. Putin zerwał je, gdy anektował Krym i włączył go w granice Rosji. Trudno zrozumieć, dlaczego sygnatariusze dokumentu z Budapesztu nie zareagowali już wtedy stanowczo. Zlekceważyli to, co się wydarzyło, akceptując opowieści o prawie Moskwy do tych ziem.
Czytaj też: Nie łudźmy się już, to będzie bardzo długa wojna
Zachód stracił czujność
Ukraiński prezydent Petro Poroszenko nie otrzymał skutecznej pomocy, a Ukraina nie była przygotowana militarnie ani mentalnie. Dopiero w trakcie wojny w Donbasie zdobywała szlify i doświadczenie. Wprawdzie Rosja już wielokrotnie próbowała zagrozić jej bezpieczeństwu, zwłaszcza stosując szantaż energetyczny, blokując dostawy gazu do Europy i obarczając winą Kijów. Ta krótkowzroczność jest dziś nie do pojęcia. Nikt nie wierzył zapewnieniom Ukrainy, że nie ona kręci kurkiem, wszyscy uwierzyli kłamstwom Moskwy.
Otrucie prezydenta Wiktora Juszczenki też nie wzbudziło wówczas podejrzeń. Bo nastąpiło przed otruciem Litwinienki, Skripala i jego córki, wreszcie Nawalnego. Przed rzekomym samobójstwem Bierezowskiego. Świat stał się czujniejszy dopiero po tych aktach przemocy.
Jesienią 2022 r. Amerykanie ostrzegli prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, że Rosja szykuje się do ataku. Do pełnoskalowej wojny, jak ją później nazwano. Trudno było przypuszczać, że Putin ruszy z armią liczącą 10 tys. żołnierzy. Trudno było sobie wyobrazić, że zamierza zdobyć Kijów, zabić prezydenta, przepędzić rząd, zniszczyć kraj, unicestwić Ukraińców, uznanych przez niego za sztuczny i nieistniejący naród. Że po raz kolejny i ostateczny zechce zerwać zobowiązania z Budapesztu.
Czytaj też: Czy Ukraina już przegrywa, a Rosja szykuje się na kolejne wojny?
Zełenski błagał o pomoc
Dziś opozycja zarzuca Zełenskiemu, że nie przygotował kraju do wojny i dał się zaskoczyć. Kiedy podczas konferencji bezpieczeństwa w Monachium, odbywającej się zaledwie kilka dni przed rosyjską agresją, prosił, a nawet – można powiedzieć – błagał o pomoc, usłyszał odmowę. Wszyscy obawiali się reakcji Moskwy. Wciąż się obawiają.
Gromadzenie wrogich wojsk przy granicy, podciągnięcie szpitala polowego, zapasy krwi – czy tego nie należało uznać za groźbę użycia siły przeciw „integralności terytorialnej i suwerenności”, czyli zapisom memorandum? Czy to, co działo się w Donbasie, gdzie wojna trwała już osiem lat, pochłaniając grubo ponad 10 tys. ofiar po ukraińskiej stronie, nie było dostatecznym dowodem, że wspólne uzgodnienia zostały złamane przez jednego z sygnatariuszy? Tak samo złamano porozumienia mińskie. Wojna, choć miała się skończyć, trwała.
Ukraina dopełniła wszystkich zobowiązań i od 1996 r. była krajem wolnym od broni jądrowej. A Putin mógł bezkarnie straszyć jej użyciem.
Kijów mógł oczekiwać pomocy, szczególnie od dwóch pozostałych sygnatariuszy memorandum, Ameryki i Wielkiej Brytanii. A jednak nie otrzymał jej na czas. I nie była skuteczna. Wciąż zresztą jest obawa, żeby zbyt silnie nie uderzyć Rosji. To dlatego odmówiono Ukrainie broni dalekiego zasięgu, a most Krymski, postawiony wbrew prawu, stoi na miejscu.
Z czasem pojawiła się interpretacja niektórych specjalistów od prawa, że memorandum nie było wiążące, bo nie było traktatem ani umową międzynarodową. Tego wcześniej nikt nie mówił, a już na pewno nie w chwili podpisania dokumentu. Jak się okazało, nie miał on innego znacznie. Wyprowadził tylko Ukrainę w pole, uśpił.
Czytaj też: Pokój z Rosją? Światu zabrakło strategicznej wyobraźni
Dwa lata koszmaru
Pewne jest i to, że nikt na tzw. kolektywnym Zachodzie nie wyobrażał sobie takiej wojny: z bombami spadającymi na miasta, obiekty cywilne, domy, szpitale, dworce kolejowe, sieci energetyczne. Pokolenia pamiętające taką wojnę odeszły lub odchodziły. W tym gronie jedynie Amerykanie mieli pojęcie, jak to wygląda, bo na wojny chodzili.
W dodatku Ukraina, inaczej niż Rosja, nigdy nie była punktem odniesienia dla zachodnich państw. Ani dla Berlina, ani dla Paryża. To przeorientowanie nastąpiło dopiero po 2022 r. Choć nie od razu.
Andrij Melnik, były ambasador Ukrainy w Niemczech, opowiedział gazecie „Frankfurter Allgemeine Zeitung” o spotkaniu z niemieckim ministrem finansów, którego po inwazji Rosji przyszedł prosić o pomoc. Minister miał mu powiedzieć, że za kilka godzin Ukraina przegra, więc dostarczanie broni czy odłączanie Rosji od systemu SWIFT nie ma sensu. O klęsce pisała też agencja RIA Nowosti, publikując zapewne przez niedopatrzenie przygotowany zawczasu tekst.
Przez te dwa lata wspólnie z Ukrainą przeżyliśmy rzeczy wcześniej niewyobrażalne. Jak choćby ostrzał i zajęcie elektrowni atomowej w Czarnobylu i Zaporożu, regularne burzenie Odessy, zbombardowanie teatru dramatycznego w Mariupolu, pełnego cywilów, którzy szukali tam schronienia. Do dziś nie wiadomo, ile osób zginęło pod gruzami. W ogóle trudno powiedzieć, jakie straty poniosła Ukraina na froncie: 80 czy 100 tys. osób, może więcej. Ukraińcy nie podają dokładnych danych, żeby dbać o morale. Nie wiadomo, ilu żołnierzy wziętych do niewoli żyje, ilu zmarło, gdzie zostali pochowani.
Jest pewne, że zabraknie całego pokolenia młodych mężczyzn. Wystarczy obejrzeć zdjęcia cmentarzy we Lwowie, Krzemieńcu, Chersoniu, w każdym ukraińskim mieście i wsi.
Czytaj też: Znika ostatni taki punkt pomocy na Dworcu Wschodnim
Ukraina nie może przegrać
Ukraina nie wygrała, ale też nie pozwoliła wygrać Rosji. Nie przegrała, choć – jak to na wojnie – raz jest lepiej, raz gorzej. Przez długie 24 miesiące zmaga się z wrogiem, którego możliwości są nieproporcjonalnie większe, zwłaszcza zasoby ludzkie. Ukraina wystawiła wprawdzie armię liczącą 700 tys. żołnierzy, ale większość z nich służy od dawna, niektórzy od początku inwazji. Dopiero teraz uchwalono prawo, które pozwala tym najdłużej walczącym ubiegać się o urlop. Ale potem muszą wrócić, bo na razie nie ma kto ich zastąpić. Setki tysięcy młodych mężczyzn wyemigrowało z kraju, zwłaszcza mieszkańcy miast. Nie chcą walczyć. Nie chcą umierać. Pobór i obniżenie wieku poborowych budzi społeczny niepokój. Pesymizm, że Rosjan nie uda się wyprzeć. A brak wiary jest teraz Ukraińcom najmniej potrzebny.
Państwo jednak funkcjonuje, a gospodarka działa, choć wolniej o jedną piątą w porównaniu do czasów sprzed napaści, jak informują niezależne źródła. Warto pamiętać, że wojna kosztuje. Ktoś musi pracować, żeby inni mogli walczyć.
Teraz jest moment, że na wojnie jest gorzej. Może nawet ważą się jej losy, jak powiedział kilkanaście godzin temu premier Donald Tusk.
Ukraina, jak zresztą cała Europa, zaniedbała własny przemysł wojskowy. Liczyła na sygnatariuszy z Budapesztu? Poddała się nastrojowi i fali płynącej z Zachodu? Eksportowała wprawdzie uzbrojenie, ale na czas wojny, jak się okazało, miała go nie dość. Rosja przestawiła gospodarkę na wojenny tryb, pracę w ruchu ciągłym jak podczas II wojny światowej, a Ukraina wciąż tego nie zrobiła. Dziś najboleśniej brakuje broni, amunicji i lotnictwa. Wprawdzie podpisano umowę z Danią o pomocy i współpracy w sferze bezpieczeństwa – to sygnał dla Putina, że Kijów nie jest sam. Ukraina ma otrzymać F-16. Ale to za mało, żeby odeprzeć napastnika.
Wyczerpują się zasoby, bo o wojnie żaden europejski rząd nie myślał serio i nie gromadził zapasów. Jest obietnica, że pomoc dla Ukrainy będzie płynąć tak długo, jak będzie potrzeba. A Ameryka dziś zawodzi. Obietnica Bidena, że Kijów może liczyć na wsparcie, ugrzęzła gdzieś w rozgrywkach w Waszyngtonie. Może nadejdzie. A musi nadejść szybko, już, póki nie jest za późno. Bo Rosja nie może tej wojny wygrać, a Ukraina nie może jej przegrać.