Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Atak Izraela w Katarze miał być demonstracją siły. Skończyło się porażką

Atak Izraela w Katarze miał być demonstracją siły. Skończyło się porażką na wielu płaszczyznach

Doha. Zaatakowany przez Izrael budynek, w którym miało odbywać się spotkanie zespołu negocjacyjnego Hamasu, 9 września 2025 r. Doha. Zaatakowany przez Izrael budynek, w którym miało odbywać się spotkanie zespołu negocjacyjnego Hamasu, 9 września 2025 r. Ibraheem Abu Mustafa / Reuters / Forum
Uderzając w zespół negocjacyjny Hamasu w stolicy Kataru, Izrael chciał zastosować swój popisowy numer, czyli jednym ciosem wyeliminować kilka osób jednocześnie. Tym razem sztuczka się nie udała, a rząd Netanjahu zbiera cięgi nie tylko na Bliskim Wschodzie i w Europie, ale także w USA.

To było bardzo ryzykowne, tego typu operacje to jednorazowe akcje. Element zaskoczenia można wywołać tylko raz – mówi jeden z izraelskich generałów rezerwy. – Gdyby się udał, moglibyśmy sporo ugrać.

Miał to być więc manewr na miarę celnego uderzenia w siedzibę Hezbollahu w Bejrucie, w którym zginął szef tej organizacji Hassan Nasrallah, ataku na szefa Hamasu Ismaila Haniję w Teheranie czy niedawnych operacji Narnia i Czerwone Wesele, które wyeliminowały naukowców z irańskiego planu nuklearnego i wojskowych przywódców tego kraju. Tamte operacje cechowały precyzja przygotowania, szybkość, a przede wszystkim skuteczność. Tym razem coś jednak poszło bardzo nie tak. Konsekwencje nieudanego ataku może ponieść nie tylko sam Izrael, ale również Stany Zjednoczone. Dlaczego więc Beniamin Netanjahu postawił na swoim i zdecydował się na atak ponad głową swojego najważniejszego sojusznika?

To miał być odwet

Izrael twierdzi, że decyzja o ataku nastąpiła po poniedziałkowym zamachu terrorystycznym w Jerozolimie, w którym zginęło sześć osób, a odpowiedzialność za niego wziął na siebie Hamas. Była to ewidentna porażka agencji bezpieczeństwa wewnętrznego Szin Bet, której nie udało się go udaremnić. Teraz to właśnie ta agencja miała być odpowiedzialna za przygotowanie ataku na Dohę. Według izraelskich mediów Mosad miał odmówić tym razem przeprowadzenia operacji lądowej, przeciwko planowi opowiedzieć miał się także szef sztabu izraelskiej armii Ejal Zamir i główny doradca ds. bezpieczeństwa Tzachi Halevi.

Przypomnijmy prostą chronologię. W poprzednią niedzielę Donald Trump skierował pod adresem Hamasu „ostatnie ostrzeżenie”, by przyjął jego propozycję umowy zakładającą 60-dniowe zawieszenie broni i uwolnienie wszystkich zakładników w ciągu pierwszych 48 godz. w zamian za niesprecyzowaną liczbę więźniów. W poniedziałek izraelski minister spraw zagranicznych Gideon Saar potwierdził, że Izrael zaakceptował ofertę USA. Jeszcze w poniedziałek w Dausze z zespołem negocjacyjnym Hamasu na czele z Chalilem al-Hajją spotkał się katarski premier Mohammed Abdulrahman Al-Thani, by omówić propozycję otrzymaną od Steve′a Witkoffa w poprzednim tygodniu w Paryżu. We wtorek negocjatorzy mieli zebrać się w tej sprawie we własnym gronie. I wtedy nastąpił atak.

Kilkanaście izraelskich myśliwców F-16 i F-35 miało odpalić dziesięć pocisków balistycznych znad Morza Czerwonego, by nie trzeba było wlatywać nad terytorium Arabii Saudyjskiej, ryzykując zestrzeleniem. Rakiety uderzyły w jeden cel – willę w ekskluzywnej dzielnicy Dohy, gdzie odbywało się spotkanie negocjatorów. Arabskie media podały, że w ataku zginął Al-Hajja i dwóch innych wysokich rangą przywódców Hamasu, ale informacje te nie potwierdziły się. Zginęło sześć osób, w tym pięcioro członków Hamasu, łącznie z synem Al-Hajjiego, oraz katarski ochroniarz. Do tej pory nie jest jednak jasne, w jakim stanie jest szef negocjatorów – nie pojawił się na pogrzebie syna, co tylko podsyciło plotki o tym, że mógł zostać poważnie ranny. Izrael liczył na to, że gdyby atak się udał, mogłoby to osłabić organizację na tyle, że ułatwiłoby mu to zakończenie wojny w Strefie Gazy na własnych warunkach. Problem w tym, że również w przeszłości polityka eliminacji przywódców wrogich organizacji nie zawsze przynosiła pożądane efekty.

Izrael próbuje teraz robić dobrą minę do złej gry i udowadniać, że robi dokładnie to samo, co robiła Ameryka po atakach 11 września, uderzając na Al-Kaidę w Afganistanie, a potem zabijając Osamę bin Ladena w Pakistanie. Wygląda jednak na to, że Donald Trump ma inne zdanie na ten temat, nie kryje irytacji, czemu miał dać wyraz podczas rozmowy telefonicznej z Netanjahu na kilka godzin po ataku. „Wall Street Journal” podał, że nazwał on atak „niemądrym”, a rzeczniczka Białego Domu Karoline Leavitt określiła go „niefortunnym incydentem”, podkreślając, że „samodzielne bombardowanie wewnątrz Kataru, suwerennego kraju i bliskiego sojusznika Stanów Zjednoczonych, który ciężko pracuje i odważnie podejmuje ryzyko, by zakończyć tę wojnę, nie służy celom ani Izraela, ani USA”.

Czytaj też: Francesca Albanese z ONZ dla „Polityki”: Izrael Gazę niszczy, zastawił pułapkę. Co możemy zrobić?

Netanjahu wkłada pręt w szprychy

I tu zaczynają się schody. Izraelczycy powiadomili USA dosłownie za pięć dwunasta, Trump otrzymał wiadomość od gen. Dana Caine, przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, a następnie przekazał ją Witkoffowi. Specjalny wysłannik Trumpa zadzwonił do emira Kataru 10 min po tym, kiedy atak już się zaczął. I nie było szans, by go powstrzymać. Pytanie oczywiście brzmi, czy sami Amerykanie, którzy w swojej bazie pod Dohą mają zarówno system Patriot, jak i system obrony przeciwpowietrznej THAAD, nie mogli próbować przechwycić rakiet? Zestrzelenie izraelskich rakiet przez USA, największego sojusznika Jerozolimy na Bliskim Wschodzie, wydaje się niewyobrażalne. Czy w ogóle było rozważane? Czy może Izrael świadomie dał Amerykanom mało czasu, by nie było szans na przedyskutowanie tej opcji? Emir ogłosił, że Izraelczycy użyli zaawansowanego uzbrojenia, niemożliwego do wykrycia przez radary. Nie podał jednak żadnych szczegółów na ten temat, czym tylko podsycił spekulacje i teorie spiskowe.

Katar jest ważnym sojusznikiem USA na Bliskim Wschodzie, to tu Amerykanie umieścili swoją największą bazę wojskową w regionie, mają tam też sporo interesów gospodarczych. Dopiero co Trump podpisał kontrakty handlowe o wartości ponad biliona dolarów, a w prezencie dostał luksusowego Boeinga 747-8 o wartości 400 mln dol., który ma służyć jako Air Force One. „Jednostronny” atak Izraela na Katar stawia Trumpa w kłopotliwym położeniu – okazuje się, że obecność Amerykanów w tym kraju nie jest żadną gwarancją. A jeśli nią nie jest, to co jest? Katarczycy są ponoć skłonni odwrócić się od USA i zwrócić w kierunku Chin i Rosji. Dla Trumpa byłaby to fatalna wiadomość.

Jeszcze w dniu ataku amerykański prezydent zadzwonił do emira Kataru i solennie obiecał mu, że podobny atak nigdy więcej się nie powtórzy. Pytanie oczywiście, czy jest w stanie tego dopilnować, skoro sam Netanjahu pogroził Katarowi, by wydał przywódców Hamasu lub postawił ich przed sądem, a jeśli tak się nie stanie, Izrael sam to uczyni. Zabrzmiało jak niezawoalowana groźba. Izraelski premier musi się czuć bardzo pewnie, skoro pozwala sobie na pogróżki. Czyżby wierzył, że absolutnie wszystko ujdzie mu na sucho?

Do tej pory Trump przekonywał świat, że jest w stanie zakończyć wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie, co miałoby mu samemu zapewnić Pokojową Nagrodę Nobla, i to lepszą niż Barackowi Obamie, który otrzymał ją niejako „na zachętę”, a nie za faktyczne zasługi. Widać, że polityczne plany amerykańskiego prezydenta zaczynają się sypać na obu frontach, co więcej, ci, których uważał za swoich przyjaciół, jak „Władimir” czy „Bibi”, mają własne. Putin chętnie przejdzie się po czerwonym dywanie z Trumpem, ale jak widać, nie zamierza ustąpić nawet o centymetr. Podobnie Netanjahu, który może utrzymywać poprawne relacje z Trumpem, ale jak przychodzi co do czego, kieruje się wyłącznie własnym politycznym interesem, a w tej chwili jest nim utrzymanie się przy władzy, nawet za cenę kontynuowania wojny w nieskończoność i otwierania kolejnych jej frontów. Mimo sygnałów zniecierpliwienia Trump wciąż daje Netanjahu zielone światło, w Izraelu jest w tej chwili Marco Rubio, który ma okazać wsparcie Ameryki w tym krytycznym momencie.

Czytaj też: Hamas mógłby zaszachować Izrael i zakończyć tę wojnę. Dlaczego tego nie robi?

Przyjaciel czy wróg

Sam premier Al-Thani uznał uderzenie w cel Hamasu za „atak przestępczy”, zastrzegł prawo Kataru do odpowiedzi, a także stwierdził, że to przełomowy moment, w którym cały region musi zareagować. Katar miał też nieoficjalnie sygnalizować, że może wycofać się z pośredniczenia w rozmowach między Hamasem a Izraelem, choć do tej pory obok Egiptu zajmował w tych negocjacjach kluczowe miejsce. Prawdopodobnie jednak tak się nie stanie. – To maleńkie państewko z zaledwie 300 tys. ludności i kilkunastotysięczną armią zbudowało swój kapitał na poszerzaniu wpływów. Flagowym okrętem jest oczywiście telewizja Al-Dżazira, ale również głębokie związki z krajami regionu, w tym z Izraelem. Miejsce przy stole negocjacyjnym to dowód, że jest się znaczącym graczem, nie byłoby sensu z tego rezygnować – dodaje izraelski generał. W rzeczywistości w Katarze mieszka ok. 3 mln osób, ale poza 300 tys. wspomnianych obywateli, reszta to migranci.

Katar oficjalnie nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Izraelem, a rząd Netanjahu doprowadził ostatecznie do zakazania działalności Al-Dżaziry w Izraelu, zamykając jej biura i wyrzucając dziennikarzy z kraju. To jednak za współpracownikami Netanjahu ciągnie się tzw. Katargate, czyli afera, w której mieli otrzymywać od Kataru sowite wynagrodzenia w zamian za promowanie pozytywnego obrazu tego kraju. Co więcej, w 2018 r. Netanjahu zawarł z Katarem porozumienie, w ramach którego możliwe były wielomilionowe transfery gotówki do Strefy Gazy na wsparcie działalności Hamasu. Czy Katar jest więc przyjacielem, czy wrogiem Izraela? Na to pytanie wspomniany generał uśmiecha się nerwowo. – Pytanie jest zasadne, ale wierzę, że jednak jest to nasz wróg.

Obraz zaciemnia jeszcze fakt, że w Dausze od lat mieszkają najważniejsi przywódcy Hamasu, tam mieści się główna siedziba politycznego skrzydła tej organizacji. Chodzą słuchy, że schronili się tam w 2012 r. po opuszczeniu Syrii w czasie wojny domowej niejako na prośbę USA, które chciały mieć ich bardziej na oku. Jednym z nich jest Chaled Maszal, obecnie członek kilkuosobowej egzekutywy. W 1997 r. izraelscy agenci próbowali otruć go w Ammanie, zamach się nie udał, a w konsekwencji Izrael musiał dostarczyć antidotum i wypuścić z więzienia charyzmatycznego przywódcę Hamasu szejka Jassina, którego ostatecznie zabił kilka lat później. Maszal awansował do roli lidera i znacząco wzmocnił pozycję w Hamasie. Chodzą słuchy, że w ostatnim ataku Izrael celował także w niego. Od lat ciągnie się za nim legenda nietykalnego. Jeśli uniknął śmierci, bo nie brał udziału we wtorkowym spotkaniu, izraelski atak może wzmocnić jego wizerunek jako wroga nieuchwytnego dla izraelskich służb. W tym sensie nie jest to dobra wiadomość dla Izraela.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

13 najlepszych polskich książek roku według „Polityki”. Fikcja pozwala widzieć ostrzej

Autorskie podsumowanie 2025 r. w polskiej literaturze.

Justyna Sobolewska
16.12.2025
Reklama