8 stycznia, krótko po ataku zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol, Twitter nałożył dożywotniego bana na byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wkrótce potem także Facebook zablokował mu konto (najpierw tymczasowo, ale dziś zdecydował, że blokada będzie trwać). Niemal automatycznie czasowy zakaz publikowania objął też Instagrama. Wyrzucony ze wszystkich większych platform Trump na pewien czas zamilkł, dając odrobinę oddechu politycznym komentatorom. Teraz powrócił. I to w dość nieoczekiwany sposób. Bo na blogu.
Czytaj też: Arcytroll Trump zesłany na cyfrową banicję
Rządy Trumpa na Twitterze
Nie da się zrozumieć prezydentury Trumpa bez podkreślenia znaczenia, jakie miały dla jego rządów publikowane masowo tweety. Nawet jeśli jako przywódca nie wygłaszał porywających przemówień, a jego konferencje prasowe rzadko emocjonowały, to na Twitterze był aktywny niemal non stop. Choć mówi się, że to Barack Obama odkrył potęgę mediów społecznościowych w kampaniach politycznych, to dopiero Trump pokazał, jak bardzo można dziś sprawować urząd głównie na Twitterze. Dziesiątki czy setki tweetów – wypuszczanych też w środku nocy – to był charakterystyczny element jego prezydentury. W każdej chwili mógł udostępnić tu ważne informacje czy opinie, które wymagały medialnego komentarza. Niezależnie od tego, czy popełnił literówkę, podał dalej post dowolnego wyznawcy teorii spiskowych, czy wyraźnie podważał wyniki wyborów.
Zbanowanie Trumpa na Twitterze było więc pewnym szokiem. Choć już wcześniej zdarzały się tu ograniczenia dla celebrytów czy dziennikarzy politycznych, to pierwszy raz zamknięto (dożywotnio) platformę dla tak ważnej osoby. Nawet niechętni byłemu prezydentowi komentatorzy wskazywali, że to sytuacja bardzo niejednoznaczna. A Twitter zdecydował się zawiesić konto dopiero po przegranych przez Trumpa wyborach, ignorując ewentualne naruszenia regulaminu z przeszłości. Cała ta sytuacja pokazała siłę, jaka dziś drzemie w social mediach. Jeśli Trumpa nie byli w stanie uciszyć wyborcy, to z pewnością mógł to zrobić zarząd Twittera, odcinając publikę od jego postów.
Czytaj też: Czy Andrzej Duda ma FOMO?
Apple, Google, Amazon dyktują warunki
Obserwacja, że social media sterują treściami, które docierają do ich odbiorców, nie jest nowa. Choć większość osób nie poświęca zbyt wiele czasu na refleksję nad algorytmem, który podsuwa im takie, a nie inne wiadomości, to świadomość, że jesteśmy zamknięci w niewielkich ideologicznych bańkach, jest coraz większa. Jednocześnie, zwłaszcza po prawej stronie sceny politycznej, silne jest przekonanie, że Twitter czy Facebook zawsze popierają liberalne czy lewicowe elity, marginalizując przekaz konserwatywny. Stąd wysyp platform takich jak Parler czy Albcla, które mają zapewnić swym użytkownikom całkowitą wolność słowa.
Problem w tym, że alternatywne portale wcale nie są rozwiązaniem. Przede wszystkim także muszą mieć regulaminy, chociażby po to, by regulować obecność treści pornograficznych czy prezentujących przemoc. Niewielkie platformy też są zależne od sklepów internetowych, gdzie da się wykupić dostęp do aplikacji. I tak Parler – który miał działać bez żadnej moderacji – został zawieszony przez sklepy Apple i Google, a Amazon wycofał stąd swoje usługi hostingowe. Niezależnie od tego, jak toksyczny był to serwis, świat znów się przekonał, jak silne są największe korporacje, gdy chodzi o kontrolowanie tego, co właściwie możemy przeczytać w internecie.
Nawet jeśli uważamy działania internetowych gigantów za uzasadnione (zwłaszcza w kontekście rozprzestrzeniania się teorii spiskowych i dezinformacji), to arbitralność tych decyzji może budzić niepokój. Znaleźliśmy się bowiem w sytuacji, gdy to prywatne firmy podejmują decyzję o tym, co jest dopuszczalne w sieci.
Czytaj też: Jak Trump wydał wojnę Twitterowi
Kto ucieka z Facebooka i Twittera
Wróćmy jednak do Donalda Trumpa i jego skromnego bloga, który wygląda jak próba przeniesienia Twittera na osobną, własną stronę. Krótkie wpisy wyglądają niemal dokładnie tak samo jak jego dawny twitterowy feed. Platforma bardzo przypomina estetykę z początku lat dwutysięcznych, kiedy niemal każdy polityk i komentator polityczny prowadził własnego bloga.
Niezależnie od skromnej oprawy graficznej trzeba przyznać, że blog jest pewnym wyjściem z patowej sytuacji, w jakiej znalazł się Trump. Jest to jego miejsce w sieci, gdzie nie musi liczyć się z nałożonym przez jakąś platformę regulaminem. Oczywiście jest szansa, że np. firma hostingowa bloga zrezygnuje z oferowania mu swoich usług, ale ten problem dużo łatwiej obejść niż dożywotni zakaz korzystania z platformy społecznościowej.
Warto zaznaczyć, że ucieczka z serwisów społecznościowych nie dotyczy wyłącznie prawicowych polityków czy zwolenników teorii spiskowych. W zależności od sytuacji politycznej w kraju zakładanie własnych stron może być sposobem na obejście ograniczeń narzucanych przez różne represyjne władze. Zdarzało się, że platformy w sieci szły na rękę konkretnym rządom, kasując krytykę pod ich adresem. Niedawno taka sytuacja miała miejsce w Indiach, gdzie Twitter pod presją władz usunął część niepochlebnych dla nich postów dotyczących pandemii covid-19.
Ban bez sensu
Choć posunięcie Donalda Trumpa może bawić, to w istocie nie jest ważne, gdzie wrzuca do sieci swoje treści, ale co się będzie z nimi działo dalej. Przy każdym poście jest możliwość udostępnienia go swoim znajomym na Twitterze czy Facebooku. A to znaczy, że wpisy Trumpa mogą wrócić na popularne platformy tylnymi drzwiami, podawane przez jego zwolenników.
Co więcej, pojawienie się treści byłego prezydenta w sieci sprawia, że pewną decyzję, co z nimi zrobić, muszą podjąć też dziennikarze. Jeśli będą zaglądać na bloga i komentować pojawiające się tam komentarze, to na dłuższą metę nie będzie miało znaczenia, gdzie Trump pisze – jego poglądy i opinie nadal będą żywe w internecie. I żaden ban tu nie pomoże.
Czytaj też: Biden wygrywa, trumpizm pozostaje