Jeszcze kilka miesięcy temu, zanim delta znów podniosła statystyki zachorowań i zgonów, na Półwyspie Apenińskim wierzono, że nie będzie przymusu szczepień. Wprawdzie rząd w Rzymie jako pierwszy w Europie nakazał przyjąć zastrzyk wszystkim pracownikom służby zdrowia i farmaceutom pod groźbą odebrania im wynagrodzenia lub zawieszenia w prawie do wykonywania zawodu, ale przed dzieleniem społeczeństwa na zaszczepionych i niezaszczepionych bronił się długo. Minister zdrowia Roberto Speranza mówił wielokrotnie, że szczepienia to najważniejszy instrument w walce z pandemią, ale woli do nich zachęcać, niż przymuszać. W dodatku sama akcja kłucia po dość niemrawym starcie zyskała na sile właśnie wiosną.
Władze zresztą liczyły, że obywatele nie zapomnieli o tragedii, która dotknęła ich nieco ponad rok temu. Obrazy, które obiegły świat, jak konwoje ciężarówek wywożących ofiary covid-19 z Bergamo, wryły się w wyobraźnię Włochów. Kraj odbudowuje się powoli – gospodarczo, ale też jako wspólnota. Jeśli więc nie prośba rządu, to chociaż wspomnienie katastrofy miało zachęcić do przyjęcia szczepionki na koronawirusa.
Czytaj też: Nieuchronnie nadciąga czwarta fala epidemii
Mario Draghi dmucha na zimne
Nadzieje okazały się płonne. Choć w tym tygodniu liczba mieszkańców, którzy przyjęli obie dawki preparatu, przekroczyła psychologicznie ważną barierę 30 mln, co oznacza wyszczepienie na poziomie połowy dorosłej populacji (więcej niż we Francji, Niemczech czy Polsce), to