Rosyjski minister obrony Siergiej Szojgu rozmawiał w niedzielę przez telefon ze swoimi odpowiednikami we Francji – Sebastienem Lécornu, Wielkiej Brytanii – Benem Wallace′em, Turcji – Hulusim Akarem i sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych Lloydem Austinem. Ostrzegł ich, że Kijów chce użyć „brudnej bomby”, czyli broni radiologicznej (ładunku konwencjonalnego z materiałem radioaktywnym), by oskarżyć o ten atak armię Rosji. W poniedziałek „w związku z przygotowywaną prowokacją” resort obrony postawił w stan gotowości siły i środki do realizacji zadań w warunkach skażenia promieniotwórczego – informował podczas specjalnego briefingu gen. broni Igor Kiriłow, szef wojsk ochrony radiologicznej, chemicznej i biologicznej sił zbrojnych.
Jak precyzowała po rozmowie z Szojgu agencja Ria Nowosti, prowokacja ma polegać na tym, że odpowiedź świata na taki „incydent atomowy” będzie niezwykle ostra. Rosja straci poparcie dotychczasowych partnerów, a Zachód znów podniesie kwestię pozbawienia jej statusu stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. A prawo weta w Radzie jest dla Kremla tym, czym broń jądrowa w konfrontacji militarnej. Jedno i drugie rozpościera nad nim parasol bezpieczeństwa. Weto skutecznie paraliżuje jakąkolwiek reakcję międzynarodową, nie wspominając o pociąganiu Rosji do odpowiedzialności.
Czytaj też: Czy to realna groźba? Proste pytania o wojnę atomową
Rosja gra na czas
Francja, Wielka Brytania i USA zareagowały chłodno, uznając ostrzeżenia Szojgu za fałszywe – oświadczyli wspólnie Catherine Colonna, James Cleverly i Antony Blinken. W ich ocenie Rosja chce mieć tylko pretekst do dalszej eskalacji konfliktu.
„Ich nieufność nie oznacza – komentował w poniedziałek rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow – że znika zagrożenie »brudną bombą«”. I ma rację, tyle że zagrożenie stwarza Rosja. Technicznie to dla niej pestka, a politycznie to karta do rozegrania równie dobra co straszak jądrowy. Moskwa z kilku powodów sięga teraz po argument broni radioaktywnej. Po pierwsze, Zachód nie przestraszył się broni jądrowej. Dał jasno do zrozumienia, że gdyby Rosjanie ją odpalili, nawet „pod cudzą flagą”, wystarczyłaby odpowiedź konwencjonalna, żeby zmieść ich na Morzu Czarnym i linii frontu.
Po drugie, Rosji kończą się straszaki. Kreml najpierw szantażował atomem, później katastrofą zaporoskiej elektrowni nuklearnej, niedawno taktyczną bronią jądrową. Przyszedł czas na „brudną bombę”. Zresztą już w marcu Siergiej Ławrow i dyrektor Służby Wywiadu Zagranicznego Siergiej Naryszkin twierdzili, że Ukraina chce zbudować broń jądrową.
Po trzecie, straszyć trzeba elastycznie, eskalować i podrzucać koło ratunkowe. Rosja traci w Ukrainie terytoria, więc sprawa robi się pilna. Kreml próbuje zyskać czas i nie dać się pokonać w najbliższych tygodniach. A skoro nie jest w stanie zwyciężyć, musi odciąć Ukrainę od sojuszników. Wystarczy, żeby Zachód zmniejszył lub przerwał dostawy.
Rosja desperacko potrzebuje tej pauzy, bo chce zamrozić konflikt najpóźniej do zimy. W międzyczasie będzie wciągać Zachód w dialog i transportować na front ciężki sprzęt, odbudowując szalenie wydrenowany potencjał militarny. Skoro do ostrzału ukraińskiej infrastruktury Rosjanie używają teraz pocisków S-300, to znaczy, że zużywają wszystko, co mają. W magazynach wieje pustką.
Pauza operacyjna, bo tak ją określają wojskowi analitycy, pozwoliłaby też dokończyć mobilizację, przeprowadzić jesienny pobór, wyszkolić żołnierzy, dozbroić ich w miarę możliwości, a w międzyczasie zniszczyć infrastrukturę krytyczną Ukrainy. Zanim rozpocznie się zimowa operacja, Rosja zostawiłaby Ukraińców bez prądu i ogrzewania. We wtorek prezydent Wołodymyr Zełenski pisał na Twitterze: „Od 10 października zniszczono 30 proc. ukraińskich elektrowni, w całym kraju są przerwy w dostawach prądu”.
Czytaj też: Czy Putin i inni mogą odpowiedzieć kiedyś za zbrodnie?
Putin jedzie na poligon
Specjalistą od terroru jest nowy głównodowodzący Rosjan gen. Siergiej Surowikin, który nie potrafi może czytać przed kamerą, ale na wymęczaniu cywilów zna się jak mało kto. Jego nominację z entuzjazmem przyjęli rosyjscy komentatorzy, określając go mianem „generała Armagedonu”. Surowikin słynie z tego, że sięga po bestialskie metody i nie zadaje pytań. Znamienne, że karierę zaczynał od mordowania protestujących przeciwko puczowi w sierpniu 1991 r. Zbrodnicze praktyki szlifował w Czeczenii i Syrii.
Nominacja nastąpiła faktycznie w krytycznym momencie. Putin potrzebował dowódcy na miarę Michaiła Kutuzowa (który nie dopuścił do rozgromienia armii w 1812 r. i stoczył krwawą bitwę pod Borodino) i Gieorgija Żukowa (jednego z głównych dowódców Armii Czerwonej), kogoś, kto zyska uznanie żołnierzy, będzie bezkrytycznie lojalny i nie podważy jego pozycji. Prezydent znów będzie mógł – co w sytuacjach kryzysowych odpowiada mu najbardziej – usunąć się w cień (ewentualnie do bunkra) i zrzucić odpowiedzialność na innych.
Odpowiedzialność spocznie więc na barkach Surowikina i wystarczy, jeśli Putin od czasu do czasu się pokaże. Tak tłumaczy się niespodziewaną wizytę na poligonie w Riazaniu, niedaleko Moskwy, gdzie przeprowadził niedawno kontrolę ćwiczeń taktycznych dla rekrutów. Elena Rykowcewa, dziennikarka Radia Swoboda, zauważa, że Putin nie miał w zwyczaju pojawiać się w strefie operacji wojennej. Jeszcze ciekawszą obserwacją podzielił się rosyjski politolog Władimir Sołowiej, stwierdzając w programie „Żiwoj Gwozd’” w niedzielę, że do Riazania pojechał nie Putin, lecz jego sobowtór – a na pewno ktoś w lepszej kondycji fizycznej.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę. Bije Rosję, a nawet Chiny
Kreml szykuje się na najgorsze
Putin, ten prawdziwy, ewidentnie szykuje się na czarny scenariusz. Prował (klęska) na froncie to kwestia czasu, potem przyjdzie kryzys władzy. Pierwsze wstrząsy polityczne już dało się odczuć; kilka tygodni temu dyskutowano o następcy Putina, w kręgach Kremla pojawiły się pęknięcia, trwają konflikty między służbami. W debacie publicznej wraca pytanie: kto winowat? (kto jest winny?). Mobilizacja na chwilę skierowała uwagę Rosjan na sprawy bardziej osobiste, ale niepokój i frustracja nadal dają o sobie znać.
Putin martwi się nie samym niezadowoleniem ludzi, lecz tym, że Rosjanie wstaną z sof i wyjdą na ulice. Temu ma zapobiec wprowadzony tylnymi drzwiami stan wojenny. Oficjalnie obejmuje tylko ziemie okupowane w Ukrainie, ale z możliwością zastosowania w dowolnej części Rosji lub na całym jej terytorium. A wówczas Putin będzie mógł ograniczać prawa i swobody obywatelskie, aresztować dowolną osobę bez powodu, więzić w nieskończoność. Zamknąć każdą organizację społeczną, polityczną czy religijną pod zarzutem „podważania bezpieczeństwa kraju” – tak działa klauzula zakroj rot! (zamknij się!). Do tego każde przedsiębiorstwo będzie można zmusić do pracy na rzecz „państwa i armii” – to z kolei zakroj rot! skierowane do oligarchów. Cenzura, godzina policyjna, za złamanie której grozi 30 dni aresztu, prawo rekwirowania własności, odwołania wyborów, a nawet zamknięcie granic – wywołają skuteczny efekt mrożący.
Będzie potrzebny, jeśli Surowikin nie zdoła terrorem doprowadzić do przełomu, a Ukraińcy odzyskają Chersoń. Dla Putina byłby to trzeci i może najważniejszy cios – pozwolił już zatopić „Moskwę” i uszkodzić „nienaruszalny” most Krymski. Jeśli „nieutracalny” Chersoń wymknie mu się z rąk, przestanie być przywódcą, któremu sprzyja szczęście. Stanie się nieudolny jak Borys Jelcyn, który pogrążył Rosję w smucie lat 90. Albo jak Michaił Gorbaczow, który nie zapobiegł rozpadowi imperium, „największej katastrofie geopolitycznej” XX w.
Czytaj też: „Po Putinie nikt by nie płakał, jego otoczeniu też by ulżyło”