Obserwując inaugurację nowego Kongresu, można było dojść do wniosku, że czas się cofnął. Do wyboru przewodniczącego Izby Reprezentantów potrzeba było aż 15 głosowań, jak w 1923 r. I też omal nie doszło do rękoczynów, jak w XIX w., kiedy kongresmeni bili się na sali. A wybrany ostatecznie Kevin McCarthy, aby zdobyć wymarzone stanowisko, musiał przystać na warunki głosującej przeciw niemu grupy 20 posłów własnej partii.
Ta nieprzejednana dwudziestka to członkowie republikańskiego Freedom Caucus, Koła Wolności, grupy wyłonionej z Tea Party, ruchu rewolty republikańskich mas przeciw partyjnemu establishmentowi paktującemu z Demokratami. Są wśród nich stronnicy Donalda Trumpa, którzy 6 stycznia 2021 r. zagłosowali przeciw zatwierdzeniu jego porażki w wyborach, solidaryzując się tym samym z jego fanami szturmującymi Kapitol. Innymi słowy, owa dwudziestka to najbardziej radykalni z ultrasów Partii Republikańskiej w Kongresie.
McCarthy ostatecznie dostał młotek przewodniczącego. Ale to nie on rządzi w Izbie i nie jest przywódcą swej republikańskiej większości. Sam pozbawił się realnej władzy, zgadzając się na podyktowane mu przez ultrasów warunki elekcji. Przystał na obsadzenie kluczowych komisji najbardziej twardogłowymi działaczami Koła Wolności. Zgodził się na poddanie pod głosowanie wszystkich projektów ustaw, jakie zaproponują. A przede wszystkim zatwierdził zasadę, że wystarczy żądanie tylko jednego posła, aby zarządzić głosowanie nad odwołaniem przewodniczącego Izby.
Po insurekcji 6 stycznia McCarthy potępił Trumpa, ale potem odwołał to w jego rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie, a dwa lata później ustąpił we wszystkim swym antagonistom, aby zdobyć prestiżowe stanowisko. Prawdopodobnie będzie więc nadal im ustępował. Tym samym władza w Izbie przechodzi w ręce ultraprawicowych Republikanów, co zapowiada polityczną burzę.
Rewolta Herbacianych
Jak doszło do takiej degrengolady Partii Republikańskiej? Eksperci wskazują, że źródeł tej sytuacji trzeba szukać w ostatnich dekadach ubiegłego stulecia, kiedy Republikanie, w przeszłości ideologicznie zróżnicowani, stali się partią jednoznacznie konserwatywną. I kiedy ich lider, ówczesny przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich, wybrał taktykę totalnej konfrontacji z przeciwnikami, z obrażaniem ich jako wrogów Ameryki włącznie. Położyło to kres obowiązującej w Kongresie tradycji ponadpartyjnej współpracy, porozumień z Demokratami i stopniowo zniszczyło w Kongresie polityczne centrum.
Ewolucja tej partii łączy się też z dynamiką ogólnych przemian w Ameryce. Republikanie Gingricha płynęli na fali ekonomicznego boomu, tłumaczonego jako efekt gospodarczej liberalizacji i redukcji „wielkiego rządu”, na którą godzili się ówcześni Demokraci pod przywództwem Billa Clintona. Z czasem jednak rosnące nierówności i stagnacja dochodów zaczęły dyskredytować ortodoksję neoliberalizmu i jego republikańskich orędowników.
„Współczujący konserwatyzm” George’a W. Busha, czyli jego placet dla poszerzania osłony socjalnej, był próbą wyjścia na nową drogę, ale kiedy jego kadencja zakończyła się kryzysem 2008 r. i bolesną w skutkach recesją, efektem był tylko narastający bunt republikańskich mas przeciw kooperującemu z Demokratami partyjnemu establishmentowi. Jednocześnie część demokratycznych wyborców opuściła swoją partię, karząc ją za współudział w neoliberalnych wyczynach prawicy. I tych „zapomnianych przez globalizację” przygarnęli Republikanie.
Rewolta Herbacianych w 2010 r. tylko potwierdziła transformację Republikanów, uwieńczoną pięć lat później prezydenturą Trumpa – ta niegdyś partia wielkiego biznesu, wolnego handlu i zamożnej klasy średniej przekształciła się w partię konserwatywnych i niedouczonych klas ludowych, w dodatku zbuntowanych przeciw kosmopolitycznym elitom.
Wychodząc im naprzeciw, Republikanie postawili na politykę tożsamościową, skarg i zażaleń białej większości zagrożonej przez rosnące w siłę kolorowe mniejszości. Wyciszyli dominującą w niej kiedyś retorykę konserwatyzmu ekonomicznego, bo klasy pracujące nie chcą cięć Obamacare ani Social Security.
Stratedzy prawicowego populizmu akcentują teraz wartości kulturowe, ofensywę przeciw woke, czyli lewicowemu ruchowi naprawy krzywd i rewizji historycznej roli grup mniejszościowych, przedstawianemu jako nurt antyamerykański. W Ameryce ta wojna kulturowa ma gorętszą temperaturę niż ekonomiczna. Emocje podgrzewa podsycany przez prawicę lęk, że z powodu demograficznych trendów czas pracuje na niekorzyść białej większości. Stąd także radykalizm dzisiejszych Republikanów, wśród których pierwsze skrzypce odgrywają biali, ewangelikalni protestanci.
Czytaj też: Ron DeSantis, Trump plus. Nadzieja GOP na Biały Dom
Republikanie bardzo się starają
Ultrasom sprzyja specyfika amerykańskiego systemu politycznego. Manipulacje granicami okręgów wyborczych – tzw. gerrymandering – sprawiły, że nawet w niektórych „niebieskich” (demokratycznych) stanach część okręgów stało się łatwym łupem prawicy. A ponieważ w prawyborach głosuje mniejszość wyborców, najbardziej zmotywowanych, często skrajnie konserwatywnych, wybierają oni podobnych sobie kandydatów.
W regionach zdominowanych przez liberałów, przede wszystkim w wielkich miastach, Republikanie starają się jeszcze lansować umiarkowanych polityków, ale w wiejsko-małomiasteczkowym interiorze już nie muszą, bo mechanizm naturalnej selekcji radykałów działa.
Rosnącą władzę republikańskiej ekstremy tłumaczą również uniwersalne trendy współczesnej kultury. Jak zauważył w „New York Timesie” profesor Uniwersytetu Nowojorskiego (NYU) Richard H. Pildes, elektroniczne media umożliwiły błyskotliwą karierę w Kongresie politykom, którzy w przeszłości nie mieliby większych szans. Te media nagłaśniają wszystko, co prowokuje i oburza, czyniąc z autorów takich wypowiedzi celebrytów. Stąd sława i awans polityczny takich egzotycznych niemal postaci jak kongresmenka Marjorie Taylor Greene, zwolenniczka teorii spiskowych i fanka ruchu QAnon, czy kongresmen z Florydy Matt Gaetz, który w czasie wyborów przewodniczącego Izby Reprezentantów dwukrotnie zgłosił kandydaturę Trumpa. Owi ekstremiści uprawiają, jak to określił Pildes, politykę „performatywną”, czyli taką, w której liczy się popis, a nie realne, praktyczne efekty.
Te nie wydają się celem ultrasów. W pierwszym tygodniu po wyborze McCarthy’ego republikańska większość w Izbie przystąpiła do głosowań nad swoimi projektami ustaw o likwidacji IRS, czyli Federalnego Urzędu Podatkowego, i zastąpieniu podatków od dochodów podatkami od sprzedaży. Podobne inicjatywy i inne pomysły republikańskich ekstremistów – np. federalny zakaz aborcji – nie mają żadnych szans na zatwierdzenie w Senacie, wciąż kontrolowanym przez Demokratów, a gdyby nawet uchwalił je cały Kongres, czeka je weto Bidena. Republikanie zgłaszają je, aby pokazać wyborcom, jak bardzo się starają.
Nie mogąc zrobić nic konstruktywnego, bo wymagałoby to współpracy z Demokratami, skupią się teraz na atakowaniu Bidena i jego rządu, rozpoczynając w opanowanych przez siebie komisjach śledztwa w sprawie mętnych interesów syna prezydenta Huntera, chaosu związanego z wycofaniem wojsk z Afganistanu, kryzysu z nielegalnymi imigrantami na granicy i rzekomo politycznymi motywami dochodzeń FBI i Departamentu Sprawiedliwości przeciw Trumpowi.
Obserwatorzy waszyngtońskiej sceny, jak Ron Brownstein, ostrzegają, że ściganie Huntera Bidena niewiele Amerykanów obchodzi i swoimi destrukcyjnymi działaniami ultrasi obniżają tylko szanse Partii Republikańskiej przed wyborami w 2024 r. A według analiz główną przyczyną nie najlepszych ostatnio wyników tej partii byli właśnie ekstremalni kandydaci, których Trump wypromował w zamian za poparcie jego historii o ukradzionym zwycięstwie wyborczym.
Czytaj też: QAnon – prezydencka teoria spiskowa
Amerykanie tracą zaufanie
Sytuacja w Partii Republikańskiej, zwłaszcza samobójcza polityka jej przywódców w Izbie Reprezentantów, może cieszyć Biały Dom i Demokratów. Jednak na dłuższą metę poczynania Republikanów mogą wyrządzić poważne szkody Ameryce, a nawet stwarzać zagrożenie poza granicami USA. Szantażujący McCarthy’ego ultrasi wymusili na nim zapewnienie, że w negocjacjach z Białym Domem nad podniesieniem ustawowego limitu zadłużenia USA – co już dziś wydaje się niezbędne – partia uzależni swoją zgodę na ten krok od radykalnych cięć wydatków rządowych. Powracające systematycznie konflikty o pułap długu, stale rosnącego, grożą w razie jego niepodniesienia ogłoszeniem niewypłacalności kraju, co może nawet wywołać globalną recesję.
Taki scenariusz uchodzi za mało realny, ale spór może doprowadzić, jak wielokrotnie bywało, do paraliżu prac rządu (shutdown) z powodu nieuchwalenia budżetu. A jeśli Kongres zdecyduje się ciąć wydatki, to raczej nie zacznie od programów socjalnych, do których Amerykanie są przywiązani. Na pierwszy ogień prawdopodobnie pójdzie pomoc zagraniczna. – Może na tym ucierpieć finansowanie pomocy dla Ukrainy – przyznaje Charles Kupchan, profesor Uniwersytetu Georgetown i doradca demokratycznych prezydentów (Clintona i Obamy).
Na razie rosnąca polaryzacja i remisowy układ sił na Kapitolu oznacza przede wszystkim perspektywę przeciągającego się legislacyjnego impasu. Klincz pogorszy jeszcze złą od dłuższego czasu opinię Amerykanów o Kongresie jako zbiorowisku polityków zainteresowanych głównie zachowaniem posad i troszczących się o swoją partię, a nie o dobro kraju.
Ale może o to właśnie chodzi – żeby osłabić zaufanie do Kongresu, do samej demokracji, przygotowując w ten sposób klimat dla alternatywnych rozwiązań.
Czytaj też: Co czyta skrajna amerykańska prawica