Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Szczyt G20. Indie wygrały najwięcej. Po co komu jeszcze takie konferencje?

Premier Indii Narendra Modi przemawia na sesji otwierającej szczyt G20 w centrum kongresowym Bharat Mandapam, New Delhi, 9 września 2023 r. Premier Indii Narendra Modi przemawia na sesji otwierającej szczyt G20 w centrum kongresowym Bharat Mandapam, New Delhi, 9 września 2023 r. Forum
Na zakończonej w New Delhi dwudniowej konferencji przywódców najważniejszych globalnych potęg dominowały eufemizmy i symboliczne gesty, które jednak zadowoliły wszystkie strony. Najważniejsi gracze i tak swoje interesy załatwiają gdzie indziej.

Już samo zestawienie pokonferencyjnych wypowiedzi przedstawicieli największych dziś światowych antagonistów: Stanów Zjednoczonych i Rosji, mówi wiele na temat przebiegu rozmów w stolicy Indii. Pierwszy wypowiedział się szef moskiewskiej dyplomacji Siergiej Ławrow, który podziękował w pierwszej kolejności krajom Globalnego Południa za niedopuszczenie do tego, by program szczytu „został zdominowany przez temat Ukrainy”. Wylał też rzekę komplementów pod adresem gospodarzy, podkreślając, że Indie „naprawdę skonsolidowały pozycję południowych członków G20”. Z drugiej strony pojawiły się słowa Jake’a Sullivana, głównego doradcy do spraw bezpieczeństwa w administracji Joe Bidena, komentującego przyjętą w sobotę główną deklarację szczytu. W jej treści zawarto słowa potępienia dla wszystkich suwerennych państw używających przemocy i próbujących zagarniać za jej pomocą terytoria innych krajów. Według Sullivana deklaracja okazała się skutecznym wzmocnieniem obowiązujących w stosunkach międzynarodowych zasad, zwłaszcza nienaruszalności integralności terytorialnej suwerennych podmiotów państwowych.

Czytaj także: Xi zyskuje, Putin szuka poparcia, Modi narzeka. Co przyniósł szczyt BRICS?

Bez zdecydowanego stanowiska wobec Rosji

Choć na Ukrainie trwa wojna, a Kijów napędza kontrofensywę przeciwko Rosjanom w dużej mierze dzięki amerykańskiemu wsparciu finansowemu i sprzętowemu, to w New Delhi padały słowa przynoszące na myśl przysłowie o sytym wilku i całej owcy. Na pierwszy rzut oka może to budzić oburzenie, bo przecież zbrodnie wojenne popełniane przez Rosjan są nie tylko powszechnie znane i udokumentowane, ale też regularnie potępiane chociażby na forum ONZ. Ponadto od wielu miesięcy społeczność ekspercka apeluje o bardziej zdecydowaną aktywność dyplomatyczną Zachodu właśnie w relacjach z Globalnym Południem, które w kwestii wojny w znacznej większości siedzi okrakiem na barykadzie, a nierzadko wręcz Rosji pomaga w sposób bezpośredni. Jeśli dodać do tego to, że w New Delhi osobiście nie pojawili się ani Władimir Putin (co było oczywiste), ani Xi Jinping (większe zaskoczenie), przed Unią Europejską i Białym Domem rozpościerała się autostrada do politycznej ofensywy, by przekonać kolejne kraje do zajęcia bardziej zdecydowanego, antyrosyjskiego stanowiska. Tymczasem szczyt kończy się deklaracją, która brzmi bardziej, jakby wyszła z Watykanu niż z konferencji liderów prawdziwych mocarstw. Potępia przemoc, ale Rosji z imienia nie wymienia. Mówi o wojnie ogólnie, nie na poziomie bieżących wydarzeń. Niby więc panujący liberalny porządek wzmacnia, ale faktycznie potwierdza tylko, że w ujęciu ogólnoświatowym jest on wyłącznie iluzją, abstrakcją używaną do uzasadniania partykularnych celów poszczególnych państw. Po co więc taka maskarada?

Prawdziwe interesy robi się gdzie indziej

Potrzebna jest ona przede wszystkim po to, żeby zachować pozory ważności multilateralizmu – a przynajmniej takiej jego formy, w której do stołu siadają przedstawiciele negatywnie do siebie nastawionych potęg. Wśród komentatorów ze strony rosyjskiej, chińskiej i zachodniej słychać właściwie te same komentarze. Pochwały dla Indii, gloryfikację działań innych państw Globalnego Południa, dzięki którym udało się uniknąć gęstej atmosfery i postawienia debaty na ostrzu noża z powodu Ukrainy. Potwierdza to trend, który w stosunkach międzynarodowych obserwujemy właściwie od początku wojny – pomiędzy Pekinem, Moskwą a Waszyngtonem trwa wyścig o to, komu uda się przekonać „resztę świata” do podpisania się pod swoją wizją globalnego porządku.

Czytaj także: Lula tuli się do Chin, Rosji nie potępia. Zachód coraz bardziej zdenerwowany

Xi Jinping nawet się nie stawił

Problem w tym, że na forach tradycyjnie wielostronnych, gdzie Zachód spotyka się jeszcze ze swoimi ideologicznymi przeciwnikami, nie ma realnych szans na pozyskanie nowych sojuszników. Nie przez przypadek po szczycie w New Delhi padają więc komentarze, że G20 stało się „mało inspirujące” – to James Bays na łamach Al-Jazeery, lub że „osiągnęło kompromis, który i tak utrzymać się może tylko na papierze” – tak negocjacje skomentowała na łamach Bloomberga indyjska reporterka Menaka Doshi. Przez dwa dni w rozmowach multilateralnych dominowało pozoranctwo, bo prawdziwe interesy do zrobienia są już gdzie indziej. Xi Jinping szczyt zignorował całkowicie, ponieważ niewiele miał na nim do zyskania. Żadnego z pięciu europejskich krajów, Unii Europejskiej, Kanady, Australii, Japonii i Korei Południowej do swoich międzynarodowych projektów nie przekona. Arabię Saudyjską ma już coraz bardziej po swojej stronie, zresztą dwa tygodnie wcześniej włączył ją do BRICS+. Innej organizacji z nazwy wielogłosowej, ale coraz wyraźniej ewoluującej w kierunku dominacji Państwa Środka. Nawet jeśli ostatnie rozszerzenie o sześć nowych państw odbyło się przy mniej lub bardziej zauważalnym niezadowoleniu Brazylii i Indii, to Xi nie wygląda, jakby specjalnie się tym przejmował. On na swoją orbitę wkłada kolejne państwa albo jednostkowo (jak w przypadku Argentyny), albo całymi regionami, czego dowodem są rewelacyjne stosunki handlowe i polityczne pomiędzy Pekinem a Radą Współpracy Zatoki Perskiej. Spory z rywalami, głównie z Waszyngtonem, też załatwia kanałami bezpośrednimi. G20 nie jest mu w tej układance do niczego potrzebne.

Unia Afrykańska w G20, USA i Indie zacieśniają współpracę

Podobnie rzecz ma się z Waszyngtonem i Brukselą. Jednym z najważniejszych wydarzeń w New Delhi było przyznanie statusu stałego członka G20 Unii Afrykańskiej, a więc organizacji zrzeszającej 55 krajów z tego kontynentu. Będzie ona drugą, właśnie po Unii Europejskiej, instytucją tego rodzaju obecną na dorocznych obradach grupy. Pozostaje jednak pytanie, kto na tym ruchu skorzysta najbardziej. Wspólnota Europejska z multilateralizmem nie radzi sobie ostatnio najlepiej, czego dowodem są stojące od miesięcy w miejscu negocjacje na temat umowy handlowej z Mercosur, czteropaństwowym blokiem handlowym z południa Ameryki Łacińskiej. Nie jest tajemnicą, że właśnie frustracja z powodu braku porozumienia z Brukselą była jednym z czynników, które popchnęły argentyńskiego prezydenta Alberto Fernandeza w kierunku wejścia do BRICS, a tak naprawdę – czułego uścisku z Chinami. Lepiej na tym tle wypadają Stany Zjednoczone, które na marginesie G20 podpisały umowę o budowie swojej wersji Nowego Jedwabnego Szlaku – sieci połączeń kolejowych i morskich w Europie, Indiach i na Bliskim Wschodzie. Joe Biden zrobił zresztą w ostatnich miesiącach wiele, żeby mieć premiera Indii Narendrę Modiego po swojej stronie. Zaprosił go do Waszyngtonu, podejmując na uroczystej państwowej kolacji. Przed nim takiego zaszczyt dostąpiło tylko dwóch zagranicznych przywódców: Emmanuel Macron i prezydent Korei Południowej Yoon Suk Yeol.

Oficjele z Białego Domu na czele ze wspomnianym Sullivanem, sekretarzem stanu Antonym Blinkenem i Johnem Kirbym z Narodowej Rady Bezpieczeństwa chwalili Modiego za poszanowanie demokracji i odważne przywództwo, przymykając oko na politykę nacjonalizmu i prześladowań mniejszości. Biden spotkał się z nim zresztą osobno, w piątek, dzień przed szczytem – również po to, żeby omówić dalszą współpracę w ramach sojuszu wojskowego z Australią i Japonią, znanego jako Quad. Liderzy tych państw mają w przyszłym roku uświetnić swoją obecnością święto narodowe Indii, przypadający na 26 stycznia Dzień Republiki.

Modi największym wygranym G20

I to właśnie Narendra Modi jest największym zwycięzcą zakończonego właśnie szczytu G20. On jako jedyny prowadzi jeszcze dyplomację prawdziwie wielostronną, ale w znaczeniu rozmawiania ze wszystkimi i we wszystkich kierunkach, niekoniecznie jednocześnie. Doskonale zdaje sobie sprawę z rosnącej pozycji jego kraju. Indie są potęgą demograficzną, niedawno wylądowały na Księżycu, mają gigantyczny rynek wewnętrzny. Korzystają na wojnie, bo kupują od Rosjan surowce po niższych cenach, ale jednocześnie pozostają kluczowym sojusznikiem USA w tej części świata. Balansują imperialne zapędy Chin wewnątrz BRICS i mają ku temu argumenty, bo choć Pekin na zewnątrz prowadzi ofensywę, to na krajowym podwórku ma coraz większe problemy – gospodarcze i polityczne. Na dodatek Xi Jinping sam oddał Modiemu scenę w New Delhi, nie przyjeżdżając na szczyt. W obliczu coraz słabszej pozycji ONZ, statycznych rozmów na G20 i rozwoju nowych inicjatyw, w których obecni są jednak albo tylko Rosjanie i Chińczycy, albo Amerykanie i Europejczycy, jedynym wspólnym mianownikiem dla multilateralizmu stają się Indie. Droga do zyskania poparcia na Globalnym Południu wiedzie więc teraz przez Subkontynent. Kto szybciej ją opanuje, może ustawić się na dominującej pozycji w nowym porządku, który zdaje się coraz bardziej prawdopodobny.

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Wydania specjalne

Kto i po co mnoży niektóre rasy?

Rozmowa z lekarzem weterynarii prof. Wojciechem Niżańskim o wyzwaniach związanych z hodowlą psów.

Joanna Podgórska
15.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną