Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Rosja ściąga wojska na pozycje dogodne do ataku. Będzie wojna?

Prezydent Rosji Władimir Putin Prezydent Rosji Władimir Putin Kremlin.ru / mat. pr.
Na północ i południe od Donbasu ma miejsce druga w ciągu roku komasacja rosyjskich wojsk. Gdyby wkroczyły, mogłyby odciąć jedną czwartą terytorium Ukrainy. Ale to wcale nie musi być jedyny scenariusz.

Siły zbrojne nielegalnych separatystów na wschodzie Ukrainy podniosły gotowość bojową – głosi najnowsze z serii niepokojących doniesień, wskazujące, że znowu coś się szykuje w konflikcie, o którym świat woli sądzić, że jest zamrożony. To, co każe przypuszczać, że przygotowania są poważne, to mobilizacja rezerwistów, którzy mają zasilić stałe wojska samozwańczych republik donieckiej i ługańskiej. W szczycie wojny w 2015 r. przeciw „kijowskiej” Ukrainie walczyło niemal 100 tys. miejscowych plus kilkadziesiąt tysięcy Rosjan. Jednak wschodnia Ukraina od tego czasu się wyludniła, tak wielkiej armii tym razem zgromadzić się zapewne nie uda.

Dla Kijowa to nie separatyści są głównym problemem, a stojąca za nimi Rosja, która nie zapowiadając żadnych ćwiczeń – jak to było na wiosnę – ściąga wojska na pozycje dogodne do ataku. Ukraińscy politycy i wojskowi biją na alarm – przez zachodnią prasę przetacza się fala wywiadowczych przestróg Kijowa. Ofensywa informacyjna zaskoczyła nawet Rosjan – zaczęli zarzucać Ukraińcom podżeganie do wojny przez ostrzeganie o niej. Wcześniej sami nie kryli się z wojennymi przygotowaniami.

Czytaj też: Kryzys na granicy. Czekają nas miesiące konfrontacji

Pancerne kleszcze Putina

Sytuacja widziana przez kamery wojskowych satelitów zwiadowczych i ze źródeł naziemnych, często internetowych postów o przemieszczających się eszelonach kolejowych i kolumnach pojazdów, nie wygląda zbyt optymistycznie. Analitycy zbierający dane są dziś zgodni, że na północ i południe od okupowanej przez prorosyjskich rebeliantów wschodniej Ukrainy Władimir Putin ustawia potężne wojskowe imadło. Jego szczęki to dwa armijne zgrupowania taktyczne, każde złożone z kilku dywizji i brygad, w tym czołgów i artylerii, rozlokowane w pobliżu Woroneża i Rostowa nad Donem. Do tego dochodzi zmilitaryzowany przez Rosję Krym – dogodna baza wypadowa jednostek aeromobilnych. W sumie ma to być 90–100 tys. wojska – takie liczby potwierdzają źródła amerykańskie.

Nie wszystko stoi wprost na ukraińskiej granicy – co zresztą daje powód do domysłów o innym ich wykorzystaniu – ale mają ją w zasięgu nie więcej niż dnia, dwóch marszu. Według wywiadu USA siły te pozwalają na szybkie uderzenie z wielu kierunków. Grupa południowa ma łatwiej, bo weszłaby na terytorium kontrolowane przez donieckich separatystów. Grupa północna musiałaby do ich ługańskich pobratymców przejść ok. 100 km przez terytorium, którego nie udało się Ukrainie odebrać. Czy mogłoby być skutecznie bronione, gdy z jednej strony nacierałaby rosyjska armia, a z drugiej nadchodziła druga, to inna kwestia.

Pancerne kleszcze mogłyby się zacisnąć i oderwać kolejną część wschodniej Ukrainy, do rzeki Oskoł, odcinającej północno-wschodnią ćwiartkę Donbasu, czyli kotliny rzecznej Dońca. Jak w każdej wojnie geografia i tu ma znaczenie – o rzeki łatwo oprzeć obronę.

Czytaj też: Ukraina stawia na NATO w grze z Rosją. Obudzi Zachód?

Rzeźnickim toporem z Moskwy na Krym?

W manewrowych działaniach wojennych z lat 2014–15 Rosja ma pewne „niezałatwione” sprawy. Nie udało się jej wyrąbać lądowego połączenia południowego Donbasu z Krymem, na pobrzeżu Morza Azowskiego. Na przeszkodzie stanęło miasto-twierdza Mariupol. Dlatego m.in. musiała w ekspresowym tempie i sporym kosztem budować drogowo-kolejowy most na Krym. Na północy nie udało się zagarnąć obwodu charkowskiego, który otwierałby drogę do zajęcia całej wschodniej części Ukrainy. Jednoczesna ofensywa od północy na Charków i Dniepropietrowsk, a od południa na Mariupol i Zaporoże dawałaby Rosji perspektywę oparcia się na Dnieprze i połączenia Krymu z okupowanymi terytoriami kosztem dalszego okaleczenia niepodległej Ukrainy. Gdyby Rosja odcięła je na osi Charków–Dniepr–Krym, Ukraina straciłaby jedną czwartą powierzchni.

To już nie byłoby odkrawanie po plasterku jak salami, a odrąbanie rzeźnickim toporem. Nie ma żadnej pewności, że o to Rosji chodzi, są jednak dowody, że może się do tego przygotowywać. Dla Rosjan byłoby to osiągnięcie symboliczne – najkrótsza i najprostsza droga z Moskwy na Krym prowadzi właśnie przez Charków.

Jest jednak oczywiste, że nawet dla najlepiej wyszkolonych i uzbrojonych jednostek rosyjskich nowa kampania ukraińska byłaby wysiłkiem nieporównanie większym niż spektakularne zajęcie Krymu i późniejsze walki w Donbasie. Ukraina nie zmarnowała tych siedmiu lat, od dobrych pięciu prowadzi kompetentny i dobrze finansowany program wzmocnienia sił zbrojnych. Nie ma armii silniejszej niż rosyjska, ale ma dziś na pewno o wiele silniejszą niż ta, z którą Rosja wcale nie tak łatwo sobie radziła. Również morale regularnych wojsk ukraińskich nie ma porównania z sytuacją z 2014 r., a świadome zagrożenia społeczeństwo nie będzie skłonne do ustępstw. To nie byłaby dla Kremla szybka i zwycięska wojenka, których miłośnikiem podobno jest Putin. Zwłaszcza że tym razem Ukraina nie byłaby sama.

Czytaj też: Rosja u granic Ukrainy. Co może zrobić Biden?

Ukraińskie NATO-Bis

Ukraińcy czekają na wejście do NATO od 2008 r., ale trudno uznać, że dziś są bliżej. Wojna z Rosją i zamrożony konflikt w Donbasie sprawiły, iż drzwi do sojuszu na razie się nie otworzą. W ostatnich kilku latach Ukraińcy zdołali jednak stworzyć siatkę międzynarodowych kontaktów i porozumień, które nie stanowią formalnego traktatu obronnego, ale w sposób nieporównanie lepszy niż w 2014 r. sytuują Ukrainę na strategicznej mapie świata.

Praktycznie nie ma tygodnia, żeby ukraińscy liderzy nie spotykali się bądź rozmawiali telefonicznie z kimś istotnym z zachodniego świata, na czele z najważniejszymi sojusznikami Paktu Północnoatlantyckiego. Z wieloma z nich od lat prowadzą intensywną współpracę wojskową oraz zbrojeniową. W momentach kryzysowych wsparcie polityczne dla Ukrainy wyrażane jest natychmiastowo, płynie z wielu stolic jednocześnie i zawiera niemal jednolite przesłanie. Nie miało miejsca w historii niepodległej Ukrainy i oczywiście nie zaistniało przed zaskakującą wojną z 2014 r.

Ukraińskie siły prowadzą ćwiczenia i szkolenia z wojskami państw NATO i od wielu lat korzystają z ich wsparcia doktrynalnego i wywiadowczego. Korzyści są obopólne, bo doświadczenia gorącej wojny w Donbasie i możliwość podglądania z bliska rosyjskiej działalności jest bardzo cenna również dla zachodnich wojskowych. Ukraińcy zyskują nie tylko nowoczesną broń, ale również niezwykle przydatne dane z satelitów i samolotów rozpoznawczych, których sami nie mają. Zatem można powiedzieć, że Ukraina, nie wchodząc formalnie do NATO, zdołała utworzyć nieformalny sojusz wojskowy z Zachodem, który co prawda nie zawiera klauzuli o wspólnej obronie, ale może się okazać skutecznym narzędziem odstraszania, a nawet pomóc w obronie.

Czytaj też: Zmierzch lidera prorosyjskiej opozycji na Ukrainie

Czy Rosja potknie się o NATO?

W ostatnich tygodniach pojawiły się prasowe doniesienia o gotowości wysłania na Ukrainę żołnierzy przez Wielką Brytanię, a także Stany Zjednoczone. W Waszyngtonie ponoć na podpis prezydenta czeka kolejny interwencyjny pakiet pomocy sprzętowej, zawierający pociski przeciwpancerne i przeciwlotnicze. O niczym takim nie było mowy przed inwazją na Krym i wojną w Donbasie siedem lat temu. Gdyby rzeczywiście doszło do wysłania na Ukrainę oddziałów z Zachodu, można by mówić o powieleniu schematu wysuniętej obecności wojskowej ustanowionej w NATO, która ma działać jak swego rodzaju potykacz dla rosyjskich sił inwazyjnych.

Byłaby to struktura słabsza niż to, z czym mamy do czynienia na wschodniej flance sojuszu, bo nie ma politycznego wsparcia całego NATO. Z drugiej strony mowa jednak o dwóch najważniejszych pod względem wojskowym krajach NATO: USA i Wielkiej Brytanii. Gdyby ich nawet niewielkie oddziały znalazły się na Ukrainie w momencie rosyjskiego ataku, sytuacja strategiczna Kijowa byłaby zupełnie inna. Wsparcie dwóch mocarstw nuklearnych oraz wiodących potęg gospodarczych i politycznych Zachodu nie byłoby może automatyczne i nie musiałoby prowadzić do odwetu, ale uzupełnione odpowiednią komunikacją polityczno-strategiczną, musiałoby dać Rosji do myślenia. A jeśli po stronie Ukrainy opowiedziałyby się Waszyngton i Londyn, Kijowowi łatwiej byłoby pozyskać innych. Wydaje się, że w NATO jest dziś wystarczająco dużo proukraińskiej sympatii, by mogła powstać „koalicja chętnych” przynajmniej do tego, by wysłać na Ukrainę symboliczne wsparcie, służące umiędzynarodowieniu potencjalnego konfliktu na samym jego początku.

Wpraszać się w wojnę z Rosją oczywiście nikt na Zachodzie nie zamierza, ale dużo więcej jest chęci użycia wszelkich narzędzi, by Rosja przed wojną się powstrzymała. I mogą to być narzędzia coraz twardsze i ostrzejsze.

Czytaj też: Czy Putin stoi za Łukaszenką? To skomplikowane

Jak odpowie Zachód?

Gwarancji, że Zachód odpowie stanowczo, tym bardziej zbrojnie, nie ma żadnej, chociaż warunki do tego istnieją. Ostatnie siedem lat pokazało, że negocjacyjne podejście do rozwiązywania kryzysu ukraińskiego nic nie dało. Porozumień mińskich nie dało się wcielić w życie, format normandzki wielostronnych rozmów z Putinem niczego istotnego nie osiągnął, a przyjęte za prezydentury Joe Bidena sformułowanie o dążeniu do „stabilnych i przewidywalnych” relacji z Moskwą staje się ponurym żartem.

Podejście Bidena podważa każdy nieprzewidywalny i destabilizujący ruch Kremla – dość wspomnieć ataki hakerskie Solar Winds, gazowy szantaż wobec Mołdawii czy niedawny test broni antysatelitarnej. Jeśli już ktoś nie chce dostrzec kierowniczego sprawstwa Rosji w rozpętanym przez Białoruś kryzysie migracyjnym na granicach UE, to jego wiarygodność całkiem się załamie w przypadku wybuchu nowej wojny. Zachód wydaje się Rosją i Putinem zmęczony i tylko Angela Merkel oraz Emmanuel Macron nieustannie próbują z nim rozmawiać dyplomatycznym językiem. Ale to dzieje się teraz, gdy nowej wojny nie ma. W przypadku jej wybuchu fiasko starań liderów zachodniej Europy i nierealność wizji Waszyngtonu ukażą się z nową jaskrawością.

Niemcy mają za sobą wybory przegrane przez partię Merkel, a przed Macronem wyborczy test w kwietniu. Także Biden mógłby nie wygrzebać się spod fali krytyki do jesiennego być albo nie być dla demokratycznej przewagi w Kongresie. Czy w tej sytuacji ktoś poważyłby się na jakiś appeasment wobec Putina? Można założyć sytuację przeciwną, że nikt by się nie bawił w półśrodki i nie liczyłby na dobrą wolę Rosjan. Putin być może mógłby zapomnieć o Nord Stream 2, a rosyjscy oligarchowie straciliby dostęp do swoich zasobów ukrytych w zachodnim systemie finansowym. Spadłaby lawina sankcji, a jakiekolwiek biznesowe powiązania z Kremlem mogłyby zostać brutalnie przecięte, przynajmniej teoretycznie.

Putin ma jednak asa nie tyle w rękawie, ile w ręku – są nim oczywiście gaz i ropa, od których zdołał uzależnić sporą część Zachodu. Strategiczny błąd Europy, polegający na pompowaniu pieniędzy i ustanawianiu nierozerwalnych więzi ze „stacją paliwową wyposażoną w pociski nuklearne”, jest najmocniejszą kartą przetargową Putina. Zerwanie kontraktów gazowych wydaje się niewykonalne, nawet jeśli Moskwa uderzy na Ukrainę. Putin ma jednak świadomość, że taki ruch mógłby na dobre zakończyć jego dobrą passę w energetycznym rozgrywaniu Europy i promowaniu kopalnych paliw jako rzekomo ekologicznej alternatywy.

Nie znamy jednak ani kalkulacji Kremla, ani prawdziwego poziomu determinacji Zachodu, borykającego się z drastyczną podwyżką kosztów energii. Można jedynie dywagować, że „niebieskie paliwo” z Rosji mogłoby zyskać miano czerwonego jak krew. Swoją drogą ciekawe, dlaczego do tej pory nie zyskało.

A może nie chodzi o Ukrainę?

Putin nie uzyska efektu zaskoczenia, ewentualna walka będzie nieporównanie cięższa niż poprzednio, a Rosję dotknąć mogą niespotykanej skali konsekwencje międzynarodowe. Po co mu więc ta eskapada, o ile naprawdę ją szykuje?

Wśród analiz pojawiły się i takie scenariusze, że Putin tym razem wcale nie chce wyszarpywać kolejnego skrawka Ukrainy, a zająć militarnie Białoruś. Nie do końca udaje mu się wynegocjować z Łukaszenką stałą obecność dużych rosyjskich wojsk w toku rozmów o „pogłębionej integracji”. Nie jest też w pełni jasne, czy obecna eskalacja konfliktu białorusko-unijnego jest Kremlowi na rękę – nie brakuje opinii, że Baćka z Mińska przesadził, a teraz niejako zmusza Rosję do zajmowania się nieswoimi problemami.

Oczywiście w przypadku Białorusi nie byłaby to inwazja, a raczej „pokojowa” zmiana reżimu połączona z zaproszeniem dla rosyjskich wojsk, by pomogły bronić integralności granic przed agresywnym Zachodem. Po co Putinowi Białoruś? Umożliwiłaby mu jednoczesne zwiększenie presji wojskowej na takie kraje jak Litwa, Łotwa i Polska oraz oznaczałaby okrążenie Ukrainy od północy. Wschodnie kraje NATO nie miałyby u granic nieprzewidywalnego, ale utrzymującego resztki niezależności dyktatora, a po prostu Rosję z całym jej potencjałem wojskowym. Miałoby to dramatyczne skutki i wymuszało drastyczne decyzje, w tym jeszcze większe niż teraz przekierowanie dochodu narodowego na inwestycje obronne kosztem zrównoważonego rozwoju całej gospodarki.

Zapewne oznaczałoby też ogromny ból głowy w Kwaterze Głównej, możliwe, że dodatkowe dyslokacje wojsk amerykańskich, słowem: podniesienie na jeszcze wyższy poziom napięcia militarnego. Presja na Ukrainę też miałaby bardziej dramatyczny wymiar – Kijów znalazłby się w zasięgu bezpośredniego zagrożenia, leży 60 km od południowych granic Białorusi. W dodatku mało kto na Zachodzie broniłby Łukaszenki przed takim zbrojnym zamachem stanu, nawet jeśli los białoruskiej opozycji pod butem Moskwy byłby gorszy. Po kilku latach, gdy bazy na Białorusi byłyby w pełni rozwinięte, przeprowadzenie kolejnej kampanii na Ukrainie byłoby dla Rosji dużo łatwiejsze. A Putin ma czas.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną