W Rosji sprzeciw wobec wojny widać na ulicach największych miast i w mediach społecznościowych. Te tradycyjne zostały zakneblowane. Roskomnadzor zakazał używania w doniesieniach z Ukrainy słów „wojna”, „inwazja”, „agresja Rosji”. Grozi za to kara (ok. 60 tys. dol.) i blokada działaności.
Antywojenne demonstracje nie są masowe, ale są spontaniczne i – co ważne – trwają. Według OVD-INFO, watchdoga monitorującego protesty, do tej pory aresztowano już za to ponad 7,5 tys. osób. „Zatrzymanych może być znacznie więcej, OVD publikuje tylko potwierdzone dane” – czytamy. Skala sprzeciwu zaskakuje, otwarta krytyka Kremla to dziś akt bohaterstwa.
Moment rewolucyjny jeszcze nie nastąpił
Wystarczy kartka z napisem „niet wojnie”, by zostać skazanym na 15 lat pozbawienia wolności. Wniosek o tak wysoki wymiar kary za „upowszechnianie fałszywych informacji na temat działań armii rosyjskiej” wpłynął w środę do Dumy. Bez wątpienia zostanie przyjęty w trybie natychmiastowym. Z perspektywy Kremla nie mamy bowiem do czynienia z wojną, ale „bratnią pomocą”, próbą wyzwolenia Ukrainy z rąk „junty faszystowsko-nazistowskiej”. Każdy, kto temu przeczy, co gorsza publicznie, powiela kłamstwa. Roskomnadzor wskazuje jasno: „rzetelne informacje przekazują media i instytucje rządowe”.
W takich warunkach skala protestów nie może być duża. Wprawdzie Aleksiej Nawalny wzywa Rosjan do wychodzenia na ulice codziennie, ale w swojej masie jak dotąd nie stworzyli zagrożenia dla reżimu. Co więcej, propaganda, którą władze uprawiają od lat, rozbudzając w społeczeństwie sen o potędze, nostalgię imperialną, strasząc amerykańskim „imperium kłamstwa”, powoduje, że Rosjanie faktycznie przyjmują optykę władz i obawiają się represji.