Prezydent USA Joe Biden zakończył właśnie czterodniowe dyplomatyczne tournée po Bliskim Wschodzie. W zeszłą środę odwiedził Izrael, ale był to tylko przystanek przed saudyjską Dżeddą. Podczas odbywającego się tam szczytu państw GCC+3 rozmawiał z przywódcami krajów Zatoki Perskiej, Egiptu, Jordanii oraz Iraku. Najważniejszym punktem podróży było jednak spotkanie z Mohammadem bin Salmanem (MBS).
Żółwik z następcą saudyjskiego tronu wzburzył amerykańską opinię publiczną i wywołał falę krytyki. Bidenowi zarzucono uległość wobec MBS, odpowiedzialnego za śmierć dziennikarza Dżamala Chaszodżdżiego z 2018 r. Przypominano, że jeszcze w kampanii wyborczej nazwał go „pariasem” i zapowiedział reset w relacjach z Królestwem. Gdy objął urząd w Białym Domu, dotrzymał słowa – odmawiał kontaktów z następcą tronu, a w sytuacjach wyższej konieczności do Rijadu wysyłał doradców albo sekretarza stanu Antony′ego Blinkena.
Do spotkania z Mohammadem bin Salmanem skłoniła jednak Bidena wojna w Ukrainie i skutki sankcji nakładanych na Rosję, w tym odczuwalny również dla Amerykanów wzrost cen paliw. Waszyngton już wcześniej zaczął wywierać presję na kraje OPEC, ale tu kluczowa jest decyzja Arabii Saudyjskiej. „Jeśli stale krytykujesz Rijad i ogłaszasz wychodzenie z regionu – wyjaśniał w rozmowie z tygodnikiem „Time” Bradley Bowman z Foundation for Defense of Democracies – to twoja wiarygodność jest ograniczona”. W dodatku politykę na Bliskim Wschodzie robi się w oparciu o relacje osobiste. Jeśli Biały Dom chciał coś osiągnąć, prezydent USA musiał lecieć tam osobiście.
Czytaj też: Żółwik z mordercą. Po co Joe Biden leciał do Arabii Saudyjskiej?
Bliski Wschód odpłynął Ameryce
W istocie chodzi o to, jak odwrócić skutki polityki zmniejszania zaangażowania w regionie od prawie dekady. Partnerzy USA musieli w tym czasie szukać alternatyw, a w kolejce ustawiły się Rosja i Chiny. Niektórzy, m.in. Saudyjczycy, zdążyli się nawet wyemancypować. W dodatku gdy dzięki technologii wydobycia łupków Stany uniezależniły się surowcowo, stały się konkurencją dla krajów Zatoki. Dlatego w 2016 r. sfrustrowani Saudowie wciągnęli Rosję do formatu OPEC plus.
Amerykanie mają świadomość, że Rijad nie zrezygnuje tak łatwo z rosyjskiej karty. Z drugiej strony wiedzą, że królowi Abd al Azizowi zależy na politycznym „błogosławieństwie” dla jego następcy Mohammada bin Salmana. Nie łudzili się zatem, że rodzina Saudów łatwo ulegnie presji USA, ale satysfakcjonuje ich pierwszy poważny krok ku odbudowie wzajemnych relacji.
Inwazja Rosji na Ukrainę wyraźnie pokazała Stanom Zjednoczonym, jak daleko im odpłynęły państwa Bliskiego Wschodu. Wszystkie siedzą okrakiem na płocie i nie chcą mieszać się w kolejne amerykańskie proxy wars. Nawet najbliższy sojusznik z Jerozolimy tłumaczy, że musi utrzymać otwarte kanały komunikacji z Moskwą, bo Rosjanie wciąż są obecni militarnie w Syrii. Kraje półwyspu obawiają się też kryzysu żywnościowego. Większość uległa narracji szefa rosyjskiej dyplomacji, że groźba głodu wywołana jest nie barbarzyńską agresją Rosji, lecz blokadą portów przez Ukrainę i jej anglosaskich sojuszników.
Zła wiadomość dla Kremla
To w znacznym stopniu efekt niezakłóconej pracy arabskojęzycznych serwisów Russia Today i Sputnika. Rosjanie umiejętnie wykorzystują w swojej propagandzie silne nastroje antyamerykańskie i – co podoba się arabskiej ulicy – kreują obraz państwa, które ośmieliło się rzucić Anglosasom wyzwanie. Kreml budował grunt pod swoją popularność także w czasie pandemii, wysyłając do regionu niewielkie partie swojej szczepionki.
Joe Biden, jak niewielu dotychczasowych prezydentów USA, pojmuje wagę spraw międzynarodowych. Dojrzał szansę na skruszenie muru autorytaryzmu na świecie i robi wszystko, by wyciągnąć z niego kilka ważnych cegieł. Stawka jest wysoka, gra toczy się o Arabię Saudyjską, Turcję oraz Iran. Koszt też jest wysoki – Biden ryzykuje krytykę w swoim kraju i brak zrozumienia dla legitymizowania mordercy saudyjskiego dziennikarza.
Warunkiem powodzenia jest jednak „powrót” USA na Bliski Wschód. Takie oświadczenie złożył Biden podczas szczytu w Dżeddzie. „Nie odejdziemy i nie zostawimy próżni, którą wypełnią Chiny, Rosja czy Iran” – mówił w sobotę. I dodał: „Będziemy starali się budować aktywne, pryncypialne amerykańskie przywództwo”.
Dla Kremla to bardzo zły komunikat. I zapowiedź kłopotów, bo w porównaniu z możliwościami Ameryki (a nawet Chin) Rosja ma niewiele kart, a po uwikłaniu się w wojnę jej pozycja jeszcze słabnie. O ile wcześniej w jej ofercie były tanie surowce oraz broń, a w bonusie najemnicy z Grupy Wagnera, o tyle aktualnie musi oferować jeszcze większy upust, sama ma problemy z uzbrojeniem, a braki kadrowe u Wagnerowców uzupełnia, rekrutując kryminalistów.
Czytaj też: Mord Chaszodżdżiego ujdzie księciu na sucho
Putin szuka pomocy w Iranie
W dodatku Stany Zjednoczone usiłują odciąć Rosję także od innych jej dotychczasowych sojuszników. Jeśli uda się przywrócić traktat w sprawie irańskiego programu jądrowego, straci na tym Rosja, ale też Izrael i Arabia Saudyjska. Wszystkie liczą się z tym, że prędzej czy później administracja demokratów zdoła zakończyć bardzo trudne rozmowy z Teheranem.
Uciekając do przodu, Saudyjczycy przy pośrednictwie Bagdadu prowadzą z Irańczykami poufne rozmowy na temat wznowienia stosunków dyplomatycznych. Trzeźwo sytuację oceniają również Izraelczycy, choć najchętniej kontynuowaliby strategię „maksimum presji”, do której swego czasu przekonali Donalda Trumpa. W ubiegłym tygodniu przyjęli jednak zapewnienia Bidena o „niewzruszonym sojuszu” obu państw i fakt, że w irańskiej sprawie Biały Dom stawia na dyplomację. Sukces rokowań może doprowadzić m.in. do zniesienia irańskich sankcji, a to poprawi pozycję negocjacyjną Teheranu.
Uwikłanie się w wojnę w Ukrainie, drenaż potencjału militarnego, trudności z obchodzeniem restrykcji i kryzys gospodarczy – to wszystko ewidentnie zmusza Moskwę do szukania pomocy w Iranie. Putin wybiera się tam we wtorek 19 lipca, o czym w przeddzień podróży amerykańskiego przywódcy na Bliski Wschód poinformował rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow.
Czytaj też: Gospodarka państw arabskich
Rosji tylko się wydaje, że jest potęgą
Tego samego dnia Pentagon ujawnił, że Putin planuje sfinalizować zakup irańskich dronów. Jake Sullivan oświadczył też, że rosyjskie delegacje dwukrotnie – 8 czerwca i 5 lipca – odwiedziły irańskie lotnisko w Kaszanie i oglądały bezzałogowce. Rzecznik irańskiego MSZ Nasser Kanaani sprawę dementował, podkreślając że „współpraca w zakresie nowoczesnych technologii sięga czasów sprzed wojny w Ukrainie i nie nastąpił ostatnio żaden szczególny rozwój współpracy w tym zakresie”. Natomiast rzecznik prasowy Kremla wyjaśniał, że oficjalnym powodem wyprawy Putina jest spotkanie formatu astańskiego, czyli rozmowy w sprawie Syrii.
„Pozyskanie w krótkim czasie kilkuset różnych irańskich UAV nie byłoby jednak złym pomysłem”, mówił „Kommiersantowi” rosyjski ekspert wojskowy Jurij Liamin. I przypomniał, że Iran ma jeden z najszerszych na świecie asortymentów bezzałogowych statków powietrznych: od małych taktycznych szpiegów po pojazdy uderzeniowe i tzw. drony kamikadze.
Pilne zakupy sprzętu wojskowego w Iranie świadczyły jednak o rosyjskiej słabości technologicznej. Coraz wyraźniej widać to nawet na tle Turcji, która nie dość, że poprawiła stosunki z USA, zabiega o reset z Izraelem, to jeszcze ociepliła relacje z Arabią Saudyjską i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Moskwa musiała przełknąć zgodę Ankary na akcesję Finlandii i Szwecji do NATO, a najpewniej będzie musiała zaakceptować także plany Recepa Tayyipa Erdoğana co do kolejnej operacji w syryjskim Kurdystanie. Jak twierdzi Yossi Melman, wybitny znawca spraw bezpieczeństwa i dziennikarz izraelskiego „Haaretz”, potęga Rosji jest wyłącznie iluzoryczna.
Czytaj też: Nowe szaty tyrana. Co dziś przeraża Putina?