Szczyt NATO zasłużył na miano historycznego, zanim się formalnie zaczął. Mamy pierwszy cud nad Wilią. Zwołane kilka dni wcześniej spotkanie w cztery oczy prezydenta Turcji i premiera Szwecji – a w zasadzie sześć, bo z udziałem sekretarza generalnego – przyniosło nieoczekiwanie przełom i zgodę na przyjęcie do NATO 32. kraju członkowskiego.
Jeszcze kilka godzin przed rozmowami wydawało się, że stanowisko Turcji uległo utwardzeniu. Przed wylotem do Wilna Recep Tayyip Erdoğan ogłosił, że uzależnia zgodę na wejście Szwecji do NATO od odmrożenia rozmów akcesyjnych z Unią Europejską. I zastrzegł, że ratyfikacja protokołu akcesyjnego Szwecji to nie jego sprawa, a tureckiego parlamentu. Głos ten odebrano powszechnie jako sygnał kolejnej zwłoki i zapowiedź nowych żądań. Jednak po kilku godzinach i spotkaniach, w tym z szefem Rady Europejskiej Charles′em Michelem, Erdoğan ustąpił, a Stoltenberg mógł ogłosić pierwszy na tym szczycie, ale już historyczny sukces.
Proces akcesyjny Finlandii, który zajął niecałe 11 miesięcy, był najszybszy w historii, ale ten szwedzki będzie w sumie niewiele krótszy. Ważniejsze, że oba kraje razem stanowią dopełnienie skandynawskiej kumulacji, bliźniaczej akcesji, jedynej w swoim rodzaju pod względem tempa, powodów, historycznego momentu i kontekstu geopolitycznego. Z jednym zastrzeżeniem: to się jeszcze nie skończyło. Zagłosować „za” musi nie tylko parlament w Ankarze, ale i w Budapeszcie.