Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Powódź w Libii, trzęsienie w Maroku. Katastrofy naturalne zbierają żniwo w krajach Maghrebu

We wtorek intensywne deszcze wywołane sztormem Daniel doprowadziły do załamania się dwóch tam w okolicach nadmorskiego miasta Derna. Międzynarodowy Czerwony Krzyż szacuje, że już teraz liczba ofiar przekracza 6 tys. We wtorek intensywne deszcze wywołane sztormem Daniel doprowadziły do załamania się dwóch tam w okolicach nadmorskiego miasta Derna. Międzynarodowy Czerwony Krzyż szacuje, że już teraz liczba ofiar przekracza 6 tys. Abdullah Mohammed Bonja / Anadolu Agency/ABACAPRESS.COM / EAST NEWS
W piątek zatrzęsła się ziemia, we wtorek nadeszła potężna fala powodzi. W sto godzin życie mogło stracić nawet 10 tys. osób – choć dokładnych danych wciąż brak i liczba ta może być jeszcze większa. Z Maghrebu płynie ostrzeżenie dla całego świata.

Według oficjalnych danych rządu Królestwa Maroka w wyniku ubiegłotygodniowego trzęsienia ziemi w tym kraju śmierć poniosły 2862 osoby. Kolejne 2562 są ranne, ale jest niemal pewne, że obie te liczby jeszcze wzrosną. W rejonie gór Atlas, gdzie ziemia trzęsła się najmocniej i najdłużej, wciąż trwają akcje poszukiwawcze i ratunkowe. Epicentrum trzęsienia znajdowało się 71 km na południowy wschód od Marrakeszu – wstrząsy były wyraźnie odczuwalne również na przedmieściach tego 800-tysięcznego miasta. Tak naprawdę dało się je odczuć prawie w całym kraju, świadkowie mówili o ruszających się konstrukcjach budynków w Casablance, położonej prawie 250 km na północ. To najtragiczniejsza w skutkach katastrofa naturalna w Maroku w ciągu ostatnich 100 lat, przebija nawet trzęsienie ziemi z 1960 r., które najmocniej uderzyło w popularny kurort i centrum gospodarcze Agadir na południowo-zachodnim wybrzeżu kraju.

Czytaj też: Czy kataklizm da się przewidzieć

W Maroku jak w Turcji

Zdecydowana większość ofiar pochodzi z niewielkich górskich osad znajdujących się u podnóży Atlasu – tak małych, że często trudno nazwać je nawet wioskami. Przeszło 1,5 tys. ofiar odnotowano w samym regionie Al Haouz, górzystej, poprzecinanej szczytami i dolinami części kraju na południe od Marrakeszu. Nadal brakuje tam prądu, dostępu do podstawowych środków medycznych i sanitarnych, a przede wszystkim – zasięgu telefonicznego, bo wstrząsy zdewastowały maszty i infrastrukturę komunikacyjną. Ratownicy narzekają, że pracują praktycznie na ślepo, nie wiedząc nawet, gdzie mają szukać ewentualnych ofiar i poszkodowanych. Niektóre osady zostały w całości zmiecione z powierzchni ziemi. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że łącznie dotkniętych skutkami trzęsienia jest w całym kraju 300 tys. osób.

W Maroku pobrzmiewają echa problemów, o których świat dyskutował ponad pół roku temu, gdy zatrzęsła się ziemia na południowym wschodzie Turcji. Wtedy zwracano uwagę na fatalny stan budownictwa mieszkaniowego i masową wręcz korupcję w sektorze budowlanym. Bloki mieszkalne były często oddawane do użytku bez należytych atestów i konstruowane z materiałów zastępczych, bez właściwych zabezpieczeń sejsmicznych. To samo, choć na mniejszą skalę, ma miejsce w Maroku. Nie można tu mówić o problemach systemowych całej gałęzi gospodarki, bo większość ofiar nie pochodzi z miast, tylko z odległych górskich osad, ale praprzyczyna jest ta sama – ich domy okazały się zbyt słabe, by wytrzymać tak potężny wstrząs (6,8 w skali Richtera).

To, co jednak najbardziej przykuwa uwagę w przypadku Maroka, to polityczny aspekt akcji ratunkowej. A dokładniej – ideologia, która po raz kolejny miesza się do pomocy humanitarnej, ograniczając dostępną skalę działań poszukiwawczych. Król Mohammed VI przyjął już ofertę pomocową m.in. od Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, ale według informacji dochodzących z Rabatu do Maroka nie trafi pomoc – ani w postaci pieniędzy, ani zasobów – z Francji. Obie strony na razie zaprzeczają tym doniesieniom, francuska minister Catherine Colonna powiedziała, że Maroko „nie odrzuciło żadnej oferty” ze strony Paryża, a jednocześnie dodała, że przyjęcie wsparcia „jest zawsze suwerenną decyzją państwa dotkniętego tragedią”. Podobne słowa padły z ust prezydenta Emmanuela Macrona. Wiele wskazuje na to, że Mohammed VI nie chce francuskiej pomocy, co w obliczu tak wielkiej tragedii wydaje się decyzją absurdalną. W tle są jednak bardzo napięte stosunki bilateralne pomiędzy oboma krajami. W Rabacie źle przyjęta została niedawna dyplomatyczna ofensywa Paryża w Algierii, bo Maroko i Algieria, choć są sąsiadami, od dwóch lat nie utrzymują formalnych stosunków dyplomatycznych. Macron próbuje się natomiast z Algierią dogadać, bo to kraj kluczowy dla uregulowania ruchu migracyjnego i walki z przestępczością zorganizowaną, w tym z przemytem narkotyków.

Do tej listy dopisać należy też to, że tradycyjnie silna pozycja Francuzów w Afryce staje się mglistym wspomnieniem. Niedawny zamach stanu w Nigrze, a wcześniej wycofanie się francuskich wojsk z Mali i oddanie tam pola wagnerowcom i Rosji były jej ostatnimi wielkimi klęskami w tej części świata. Macron stara się utrzymać chociaż zręby wpływów, a drogą do tego ma być partnerstwo z Algierią – co nie podoba się Marokańczykom. Po raz kolejny więc z powodu wielkiej polityki, kolonialnych zaszłości (Francja współrządziła niegdyś częścią dzisiejszego Maroka) oraz personalnych ambicji tracą zwykli ludzie.

Czytaj także: Francja bez Afryki. Dlaczego Afrykanie z Sahelu bardziej cenią Putina niż Macrona

Powódź w Libii, zaginęło 10 tys. osób

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w Libii, gdzie skala tragedii jest wręcz trudna do wyobrażenia. We wtorek intensywne deszcze wywołane sztormem Daniel doprowadziły do załamania się dwóch tam w okolicach nadmorskiego miasta Derna. Międzynarodowy Czerwony Krzyż szacuje, że już teraz liczba ofiar przekracza 6 tys., choć to dane mocno zaniżone. Kolejne 10 tys. uznaje się za zaginione, a według doniesień „New York Timesa” aż 20 tys. ludzi straciło dach nad głową. Daniel nabrał mocy na początku września na północnym wschodzie basenu Morza Śródziemnego, powodując burze i lokalne podtopienia, również z ofiarami śmiertelnymi, w Grecji, Turcji i Bułgarii. Potem przemieszczał się na zachód, aż wczoraj uderzył w Libię, doprowadzając do ogromnych powodzi. Według relacji świadków setki ludzi zginęło zalanych w domach, w których na co dzień mieszkali, a woda zmywała do morza całe osiedla. Akcja ratunkowa trwa, choć pracownicy służb wyciągają głównie ciała – szanse na znalezienie żywych maleją z każdą godziną.

Problemem jest też koordynacja, nie tylko na poziomie międzynarodowym, ale też krajowym. Libia to wciąż państwo na poły upadłe, w którym de facto istnieją dwa odrębne, równoległe ośrodki władzy, rywalizujące o kontrolę nad krajem. Od przeprowadzonej w 2011 r. interwencji NATO i obalenia dyktatury Muammara Kaddafiego nigdy nie wróciła tam stabilność, a Libia pozostaje m.in. jednym z najważniejszych przyczółków ISIS i radykalnego islamizmu w Afryce. To również główny ośrodek przerzutu migrantów do Europy przez zorganizowane grupy przestępcze – to właśnie w libijskiej strefie przybrzeżnej ginie najwięcej osób, które próbują przedostać się przez Morze Śródziemne. W Trypolisie swoją siedzibę ma rząd, którym kieruje premier Abdul Hamid Dbeiba, uznawany przez Zachód. Z kolei w Benghazi dominuje Osama Hamad, wspierany przez silne organizacje paramilitarne. Póki co Europa kontaktuje się z tym pierwszym w kwestiach pomocowych, ale również obszar wokół Benghazi został dotknięty przez powodzie, dlatego i tam będą musiały trafić zasoby humanitarne. Do Libii dotarła już pomoc materialna i ratownicy m.in. z Turcji i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale wśród ekspertów panuje wyraźny sceptycyzm co do potencjalnej współpracy Benghazi i Trypolisu wokół działań ratunkowych. Niektórzy zwracają też uwagę na ewentualne konsekwencje geopolityczne, jak wykorzystywanie chociażby właśnie przez władze w Dubaju takich katastrof do wzmocnienia swojej pozycji w regionie kosztem Brukseli, Paryża czy Rzymu.

Czytaj także: Jak wygląda praca ratowników

Politycy nie dają rady

Te dwie katastrofy, które w krótkim odstępie czasu dotknęły dwa państwa Maghrebu, choć na różny sposób, pokazują tę samą prawidłowość – nieprzystosowanie sił politycznych do ery coraz częstszych katastrof naturalnych. Wraz ze zmianami klimatu wydarzeń takich jak Daniel i jego następstwa będzie coraz więcej. Politycy muszą być na nie gotowi w każdym aspekcie, począwszy od inwestycji infrastrukturalnych i reform budżetowych, po zdolność do współpracy międzynarodowej. W Afryce nie widać jednak ani jednego, ani drugiego. Liderzy zachowują się w sposób skrajnie archaiczny, jakby nie zdawali sobie sprawy z dynamiki tych procesów oraz ich ogromnych kosztów ludzkich. Rozsądna polityka w dobie zmian klimatycznych polega również na odrzucaniu ideologii, gdy w grę wchodzi ratowanie życia. Niestety, mieszkańcy Libii i Maroka uczą się tego w najbardziej dotkliwy ze sposobów.

Czytaj także: Trzęsienie ziemi w Turcji i Syrii: oni ocaleli. Przeżyli kilkanaście dni pod gruzami

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Wydania specjalne

Kto i po co mnoży niektóre rasy?

Rozmowa z lekarzem weterynarii prof. Wojciechem Niżańskim o wyzwaniach związanych z hodowlą psów.

Joanna Podgórska
15.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną