Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Łukaszenka na razie nie ma rywala. Betonuje swoją władzę i szykuje się do kolejnych wyborów

Aleksander Łukaszenka na razie nie ma rywala w wyborach. Aleksander Łukaszenka na razie nie ma rywala w wyborach. Maxim Shemetov / Reuters / Forum
Tegoroczne wybory, te lokalne i do Zgromadzenia Narodowego w lutym oraz zaplanowane na kwiecień do Rady Republiki, odbędą się w sytuacji szczególnej, nie tylko ze względu na wojnę u granic Białorusi. Łukaszenka chce też w przyszłym roku ubiegać się o kolejną, siódmą już kadencję. O ile Kreml mu pozwoli.

Dwuizbowe Zgromadzenie Narodowe Republiki Białoruś, czyli białoruski parlament, nie jest w kraju instytucją wpływową ani popularną. Wątpię, czy spośród stu obywateli Białorusi zapytanych, kto przewodniczy temu gremium, choćby jeden potrafił odpowiedzieć prawidłowo. Zgromadzenie pełni wprawdzie rolę prawodawczą i uczestniczy w procesie realizacji polityki zagranicznej, może nawet wnosić poprawki do konstytucji, ale i tak wiadomo, że bez zgody czy nadania Aleksandra Łukaszenki nikt z deputowanych nie ma prawa nawet kiwnąć małym palcem. Głosują, jak prezydent każe, jakaś nieistotna inicjatywa ustawodawcza zdarza się niezwykle rzadko. Sadzą w kominie zapisać, można rzec.

Parlament w autobusie, wybory według klucza

O białoruskim parlamencie głośno było ostatni raz w 1996 r., kiedy to prezydent Łukaszenka rozpędził demokratycznie wybranych deputowanych, wyrzucił z biur dokumenty i biurka, a oporni posłowie zostali nawet pobici. Na ich miejsce Łukaszenka ustanowił własny parlament, a deputowanych mianowano posłusznych i wiernych prezydentowi. Nie zdarzyło się w historii tej instytucji, żeby nie klepnęli projektu ustawy przygotowanego przez rząd lub administrację prezydenta. To właśnie wtedy, przez wiele miesięcy, funkcjonowały dwa parlamenty, tyle że ten prawomocnie wybrany zbierał się w autobusie, który przez kilka godzin trwającej „sesji” jeździł po ulicach Mińska. Opozycyjni wobec władzy prezydenta deputowani unikali dzięki temu aresztowania za udział w nielegalnym zgromadzeniu. Taka forma protestu nie mogła jednak trwać wiecznie.

Później było coraz gorzej, wybierany co cztery lata parlament działał pod dyktando Łukaszenki. Z wyborów na wybory obserwatorzy z Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE mieli coraz więcej wątpliwości co do ich przebiegu, wskazując na niezgodność ze standardami tej organizacji. Nie o to chodzi, że wybory były jawnie fałszowane, że dosypywano głosy do urn. To nie było potrzebne. Wystarczyło nie dopuszczać na listy kandydatów partii opozycyjnych, osób niewygodnych, krytycznych wobec władzy prezydenta, przeciwników orientacji promoskiewskiej. Starczało zmieniać reguły, aresztować przed wyborami przeciwników systemu, utrudniać kampanię wyborczą, rozpędzać mitingi, zamykać wolne media, wszelkie media poza rządowymi, albo dopuszczać do tych reżimowych wyłącznie prołukaszenkowskich kandydatów.

OBWE, której Białoruś jest członkiem, wskazywała naruszenia, ale nikt się tym nie przejmował, włącznie z wyborcami, którzy mieli świadomość, że ich wpływ jest żaden, a protestowanie niesie za sobą niebezpieczeństwo prześladowania. Białorusini wzruszali ramionami, świadomi swej bezsilności, przekonani, że nie zmieni się nic, zafiksowani wyłącznie na jednym temacie: byle nie było wojny. Opozycjoniści trafiali do więzień i łagrów, co jakoś nie burzyło porządku społecznego. Demokratyczny Zachód z białoruskim parlamentem nie wymieniał zażyłości.

Ostatnie wybory do Izby Reprezentantów Zgromadzenia Narodowego Republiki Białoruś odbyły się w 2019 r., do izby niższej wybrano 110 parlamentarzystów, do wyższej, senatu – 64 deputowanych. Podobnie z wyborami do rad lokalnych, czyli sowietów. Wprawdzie czasami zdarzało się, że na listy przemknął ktoś, kto nie był całym sercem po stronie władzy, ale i takim szybko przywracano poczucie rzeczywistości.

Selekcja odbywa się w ten sposób, że listy z nazwiskami kandydatów wyłonionych wedle klucza składane są najpierw do administracji obwodowej i tam sprawdzane po raz pierwszy. Następnie wędrują do kancelarii Łukaszenki, gdzie spisy te kontrolują służby specjalne. Wyczyszczone, przesiane spisy podpisuje prezydent i to jest równoznaczne ze wskazaniem, kto ma zostać demokratycznie wybrany. Łukaszenka trzyma pod kontrolą wszystkie instytucje polityczne w kraju.

Czytaj też: Dwie flagi państwowe Białorusi. Skąd się wzięły?

Wybory za pasem, wojna za rogiem

Tegoroczne wybory, te lokalne i do Zgromadzenia Narodowego, zapowiedziane na 25 lutego, oraz planowane na 4 kwietnia wybory do izby wyższej, czyli Rady Republiki, odbędą się w sytuacji poniekąd szczególnej. Najpierw to pierwsza elekcja po wyborach prezydenta w sierpniu 2020 r., sfałszowanych przez Łukaszenkę, który ogłosił się zwycięzcą, wyprowadzając tym oświadczeniem na ulice białoruskich miast tysiące protestujących. W ich przekonaniu w wyborach zwyciężyła kandydatka opozycji Swiatłana Cichanouska. Startująca zresztą w zastępstwie męża, którego Łukaszenka uwięził, kiedy tylko zorientował się, że poparcie dla opozycjonisty może przesądzić o wyniku wyborów. Do więzień trafili wszyscy pozostali kontrkandydaci. Cichanouska musiała opuścić kraj, wyjechała na Litwę, gdzie wokół niej powstały struktury rządu na emigracji. Można powiedzieć: nic nowego, w 2010 r. kontrkandydaci Łukaszenki w wyborach na prezydenta zostali ciężko pobici lub wtrąceni do więzień. Podobnie jak uczestnicy ówczesnych protestów, rozpędzonych przez funkcjonariuszy OMON.

Po drugie, te wybory mają się odbywać, gdy za granicą Białorusi trwa wojna z bezwzględnym agresorem – Rosją. Białoruś wprawdzie na tę wojnę nie wysłała swoich żołnierzy, Łukaszenka wie zbyt dobrze, że Białorusini nie chcą wojować, zwłaszcza z sąsiadem, nie chcą ginąć kompletnie bez sensu jedynie w interesie Kremla i Putina. On sam, uzależniony absolutnie od Moskwy, niesamodzielny, na razie udaje, że to dzięki jego postawie wobec Putina Białorusini nie giną w tej wojnie.

Specjaliści twierdzą jednak, że to nie Łukaszenka ma decydujące słowo, lecz Putin nie zażądał jeszcze stanowczo, żeby żołnierzy białoruskich wystawić. Używa jednak białoruskiego terytorium do przeprowadzania ataków lotniczych. Mińsk uczestniczył w wywózce ukraińskich dzieci i ich białorutynizacji. Przyjmował Prigożyna oraz jego najemników po buncie i marszu na Moskwę, od niedawna powstają nowe obozy wojskowe, mówi się o możliwości kolejnego ataku z terytorium Białorusi.

Białoruś jest kompletnie zależna gospodarczo od Rosji i absolutnie uległa Kremlowi, może nawet dokonuje się tam aksamitna aneksja, krok po kroku. I, jeśli zajdzie taka potrzeba, Łukaszenka zostanie zastąpiony innym urzędnikiem, prokremlowskim, posłusznym, działającym wedle woli Putina. Integracja zawsze była w planach i to właśnie się dzieje.

A wreszcie Mińsk poinformował, że nie ma zamiaru zapraszać obserwatorów OBWE na lutowe wybory deputowanych IR ZNRB ani na monitorowanie wyborów lokalnych. Przedstawiciel Białorusi przy OBWE w Wiedniu wyjaśnił, że Mińsk od dawna nie jest zadowolony z działalności organizacji, ze sposobu obserwowania i oceny wyborów. W praktyce „ta współpraca się zdegradowała, co przejawia się kryzysem zaufania i zerwaniem tradycji szacunku i dyplomatycznie poprawnego dialogu”. Znaczy to mniej więcej tyle, że Białoruś i jej władze są traktowane przez OBWE niesprawiedliwie i stronniczo. W dodatku stosowana przez Zachód polityka sankcji wobec Mińska „rażąco narusza podstawowe zasady OBWE” , a Mińsk nie jest zapraszany jako obserwator wyborów w innych państwach. Swoje dorzucił przewodniczący Centralnej Komisji Wyborczej Ihar Karpienka, mówiąc, że Białoruś urządza wybory „dla siebie” i że odbędą się „pod pełną kontrolą władz i bez destrukcyjnych wpływów”. Przyjadą obserwatorzy z krajów byłego ZSRR. Z nimi, oczywiście, nie ma kłopotów, nie dostrzegają nawet minimalnych naruszeń demokracji. W przekonaniu Łukaszenki tak wyglądają prawdziwa wolność i w pełni demokratyczne wybory.

Czytaj też: Białe plamy w podręczniku historii Białorusi

Mianowanie deputowanych zamiast wyborów

To nie wszystko, właśnie zlikwidowano 11 partii, udzielając mandatów jedynie czterem partiom prorządowym z 15, które działały w kraju na początku ubiegłego roku. Zlikwidowano również ponad 1,5 tys. organizacji pozarządowych, w kraju nie działają absolutnie żadne wolne media, a w więzieniach osadzono przeszło 1,5 tys. osób, więźniów politycznych, opozycjonistów lub przeciwników władzy, dziennikarzy (jest wśród nich Andrzej Poczobut, więziony od tysiąca dni), działaczy społecznych, również Alesia Białackiego, obrońcę praw człowieka i lidera stowarzyszenia Wiasna, także laureata Pokojowej Nagrody Nobla.

– Czy można coś takiego nazwać wyborami? Nie można. To będzie dzień mianowania deputowanych – mówi Paweł Łatuszka, były ambasador Białorusi w Warszawie, członek utworzonego wokół Cichanouskiej Zjednoczonego Gabinetu Przejściowego. Dlatego Cichanouska i jej rząd na emigracji wzywają do bojkotu wyborów.

Czy Białorusini pójdą głosować? Już dziś można powiedzieć, że stawią się twardzi admiratorzy Łukaszenki, jacy wciąż są w kraju. I zapewne ci wszyscy, którzy zostaną zmuszeni, administracja państwowa, urzędnicy różnych szczebli, nauczyciele, wymiar sprawiedliwości, służby, ci, którym za bojkot grozi utrata pracy, więzienie lub prześladowania. Pójdą, pod naciskiem. Trudno zresztą wymagać, żeby nie głosowali, więźniów politycznych jest już wystarczająco wielu, nie potrzeba powiększać tego grona.

Czytaj też: Jak działa białoruska propaganda

Nadparlament i dożywotni immunitet dla Łukaszenki

Ale to nie wszystkie nowości, jakie wkrótce spotkają Białorusinów. Łukaszenka zapowiedział, że zamierza powołać nowy organ państwowy: Ogólnobiałoruskie Zgromadzenie Ludowe. Zasiądzie w nim 1,2 tys. osób, najpewniej wskazanych przez prezydenta, deputowanych, przedstawicieli lokalnych władz, urzędników, cały przekrój społeczny. Czym ma być ten organ? Zdaniem Pawła Łatuszki będzie trzecią izbą parlamentu, nadparlamentem, którym zapewne zechce kierować sam Łukaszenka. Czy będzie miał zatem dwie funkcje? Czy liczy się z tym, że w najbliższych wyborach w 2025 r. Putin zechce zastąpić go prokremlowskim, zaufanym kandydatem? Czy ma obawę, że utraci urząd? A może będzie to stanowisko dla juniora, czyli Wiktora Łukaszenki?

Na razie Łukaszenka dał do zrozumienia, że zamierza starać się o kolejną, siódmą kadencję na stanowisku prezydenta. Na wszelki jednak wypadek, nauczony doświadczeniem, że należy antycypować, przygotował i podpisał ustawę nadającą mu dożywotni immunitet, chroniący jego, ale także jego rodzinę przed odpowiedzialnością karną za czyny popełnione „w związku z wykonywaniem funkcji prezydenta”. Zapewnił sobie dostatnią emeryturę w wysokości pensji prezydenckiej, opiekę lekarską i ochronę. W razie ustąpienia ze stanowiska miałby zagwarantowaną funkcję członka wyższej izby parlamentu, być może właśnie owego nadparlamentu, Ogólnobiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego.

Nowy prezydencki dokument reguluje również, kto mógłby objąć schedę w Mińsku. Od teraz o urząd prezydenta mogą się ubiegać wyłącznie osoby, które są od urodzenia obywatelami Białorusi, mają nie mniej niż 40 lat i przez ostatnie 20 nieprzerwanie mieszkały w kraju, a w dodatku nie miały nigdy zgody na pobyt w innym państwie. W ten sposób już teraz praktycznie uniemożliwił start w wyborach wszystkim opozycjonistom, którzy w 2020 r. zmuszeni zostali do emigracji.

Agencja Associated Press, która poinformowała o nowym zarządzeniu prezydenta, uważa, że to dalsze umocnienie jego władzy. Ale może niekoniecznie. Może to przejaw strachu Łukaszenki, że jednak zostanie osądzony za zło, jakie wyrządził swojemu narodowi, za więzienie i skazanie na emigrację tysięcy młodych, wykształconych Białorusinów. Za umożliwienie ataku Rosjan na ukraińskich cywili, za śmierć, gwałty i zniszczenia? Może obawia się, że oskarżenie trafi do trybunału w Hadze? Może przypomniał sobie historię serbskiego prezydenta Slobodana Miloszevicia? Może, zdesperowany, chce zostawić urząd w rękach syna Wiktora? Na razie Łukaszenka nie ma w Białorusi rywala.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną