Łukaszenka na razie nie ma rywala. Betonuje swoją władzę i szykuje się do kolejnych wyborów
Dwuizbowe Zgromadzenie Narodowe Republiki Białoruś, czyli białoruski parlament, nie jest w kraju instytucją wpływową ani popularną. Wątpię, czy spośród stu obywateli Białorusi zapytanych, kto przewodniczy temu gremium, choćby jeden potrafił odpowiedzieć prawidłowo. Zgromadzenie pełni wprawdzie rolę prawodawczą i uczestniczy w procesie realizacji polityki zagranicznej, może nawet wnosić poprawki do konstytucji, ale i tak wiadomo, że bez zgody czy nadania Aleksandra Łukaszenki nikt z deputowanych nie ma prawa nawet kiwnąć małym palcem. Głosują, jak prezydent każe, jakaś nieistotna inicjatywa ustawodawcza zdarza się niezwykle rzadko. Sadzą w kominie zapisać, można rzec.
Parlament w autobusie, wybory według klucza
O białoruskim parlamencie głośno było ostatni raz w 1996 r., kiedy to prezydent Łukaszenka rozpędził demokratycznie wybranych deputowanych, wyrzucił z biur dokumenty i biurka, a oporni posłowie zostali nawet pobici. Na ich miejsce Łukaszenka ustanowił własny parlament, a deputowanych mianowano posłusznych i wiernych prezydentowi. Nie zdarzyło się w historii tej instytucji, żeby nie klepnęli projektu ustawy przygotowanego przez rząd lub administrację prezydenta. To właśnie wtedy, przez wiele miesięcy, funkcjonowały dwa parlamenty, tyle że ten prawomocnie wybrany zbierał się w autobusie, który przez kilka godzin trwającej „sesji” jeździł po ulicach Mińska. Opozycyjni wobec władzy prezydenta deputowani unikali dzięki temu aresztowania za udział w nielegalnym zgromadzeniu.