Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Eskalacja w rytmie Wagnera. Co obecność Prigożyna na Białorusi oznacza dla Polski

Grupa Wagnera, Rostów nad Donem, 24 czerwca 2023 r. Grupa Wagnera, Rostów nad Donem, 24 czerwca 2023 r. Alexander Ermochenko / Reuters / Forum
Kilkutysięczna banda dobrze wyszkolonych zbirów w sąsiedztwie Polski i Litwy to zła wiadomość. Relokacja wagnerowców na Białoruś wymusi większą czujność i szybszą reakcję wojska, dyplomacji, służb granicznych i NATO.

Ściągając do siebie wagnerowców z ich liderem Jewgienijem Prigożynem na czele, Aleksandar Łukaszenka wiele ryzykuje, ale zyskuje nadzwyczaj sprawne i potencjalnie bardzo niebezpieczne narzędzie. Spośród wszystkich wymuszonych na nim, a także wynegocjowanych, wybłaganych i wyszarpanych od Putina sposobów wojskowego wzmocnienia czy zdominowania Białorusi przez Rosję ten ostatni jest najtrudniejszy do opanowania, ale może być niezwykle przydatny do wielu zadań na różnych kierunkach. Niestety również – a może przede wszystkim – do eskalowania ataków poniżej progu wojny, skierowanych przeciwko zachodnim, należącym do NATO i UE sąsiadom Białorusi: Polsce, Litwie i Łotwie.

Czytaj też: Prigożyn i Szojgu zwalczają się nawzajem. Putin pozwala. Taki jest plan

To nie jest dobra wiadomość dla Polski

Na Białorusi już trwa, jeśli wierzyć doniesieniom stamtąd, budowa tymczasowej bazy dla 8 tys. żołnierzy Grupy Wagnera. Nie wiadomo, ilu ich ostatecznie na Białoruś trafi. W początkowej fazie buntu Prigożyn wspominał o 25 tys. ludzi pod bronią. Nawet jeśli połowa, co może być optymistycznym założeniem, pójdzie na współpracę z władzami i podpisze kontrakty o wcieleniu do regularnej armii Putina i Szojgu, ponad 10 tys. zbirów-renegatów może wyjechać na Białoruś. Nie będą tam raczej szukać trwałego schronienia, bo kraj ten nie jest w stanie im wiele zaoferować. Ale najpierw w świat wyjadą najbardziej doświadczeni, ci z najlepszymi kontaktami, znajomi znajomych z międzynarodowej przestępczości, siatek terrorystycznych i innych podobnych prywatnych armii, których przecież nie brakuje. Zostaną męty, gotowe na wszystko wyrzutki i resztka kadry, w większości wywodząca się z sowieckiego specnazu. Bardzo groźna mieszanka. Po odpowiednim przeszkoleniu nawet batalion kilkuset takich żołnierzy czy bojowników stanowi poważne zagrożenie. W przypadku Białorusi możemy mówić o brygadzie, czyli kilku tysiącach. Nasz wschodni sąsiad stanie się potencjalnie jeszcze groźniejszym wrogiem.

W ciągu ostatniego półtora roku Białoruś rządzona przez Łukaszenkę wzięła na siebie rolę zaplecza szkoleniowego, dostarczyciela zasobów sprzętowych i amunicji, a w końcu bazy wypadowej do bezpośredniego ataku lądowego, lotniczego, rakietowego i desantowego Rosji na Ukrainę. Dużo wcześniej Białoruś stała się jedynym w Europie poza Rosją państwem zbójeckim, które nie zawahało się dokonać aktu terroryzmu państwowego – zmusić do lądowania cywilny samolot, by aresztować antyrządowego blogera, jednego z tysięcy zatrzymanych na fali odwetu władz za masowy obywatelski protest wobec sfałszowanych w 2020 r. wyborów.

Od lata 2021 Białoruś stała się też ośrodkiem i narzędziem wspólnej rosyjsko-białoruskiej operacji hybrydowej, polegającej na ukierunkowanym przerzucie tysięcy migrantów na granice państw sąsiednich i podburzaniu ich do atakowania infrastruktury i personelu służb granicznych. We wszystkich trzech aspektach wagnerowcy mogą być reżimowi w Mińsku ponownie przydatni, a dla krajów na celowniku ich działań także niebezpieczni. Może nawet bardziej niż broń atomowa, lotnictwo i siły lądowe Rosji, które w praktyce już opanowały Białoruś.

Bo wtargnięcie i nalot eskadry samolotów, natarcie brygady czołgów na Warszawę czy Wilno – nie wspominając o nuklearnym ataku rakietowym – to oczywiste, czytelne i dla wszystkich jasne akty wypowiedzenia przez białorusko-rosyjski blok wojny NATO. Taka wojna wiązałaby się z daleko idącymi konsekwencjami, od zdecydowanej odpowiedzi przy użyciu przeważających sił lądowych i powietrznych po wymianę ciosów przy użyciu uzbrojenia atomowego, po której nasza część świata mogłaby się na długo bardzo zmienić.

Na taką wojnę niełatwo się zdecydować, niemal na pewno decyzji takiej nie podjąłby sam Łukaszenka. Ale co innego dywersja, akty terrorystyczne, agresywny zwiad i szpiegostwo, wreszcie zbrojne wypady i prowokacje przy granicy – czyli wszystko to, w czym specjalistami są wagnerowcy – to wszystko działania poniżej progu otwartej wielkiej wojny, a jednocześnie bardzo dokuczliwe i destabilizujące. W obecnej sytuacji łatwiejsze do przypisania, ale wciąż trudne do jednoznacznego zakwalifikowania jako zbrojna napaść sąsiedniego kraju, zwłaszcza taka, która bezdyskusyjnie uruchamiałaby mechanizmy kolektywnej obrony NATO, słynny art. 5. Jeśli istotnie dojdzie do rozmieszczenia na Białorusi bojowników Grupy Wagnera, a w chwili pisania tego tekstu wszystko na to wskazuje, najgorsze wyobrażalne instrumenty prowokacji, destabilizacji i agresji przybliżą się do granic Polski i do granic NATO. Co można w tej sytuacji zrobić, by się przed nimi ochronić i obronić?

Czytaj też: Jewgienij Prigożyn, kucharz z kartoteką

Wagnerowcy na Białorusi. Co na to NATO?

Należy jednocześnie wszcząć działania natury dyplomatyczno-politycznej, wojskowej i cywilnej zmierzające do identyfikacji, śledzenia, izolacji i w razie potrzeby neutralizacji tych zagrożeń. Alarm wśród sojuszników już został podniesiony. Litwa i Polska zaczęły wskazywać na zwiększone ryzyko i domagać się solidarnego współdziałania w NATO i Unii Europejskiej. Dobrze się składa, że nowy kryzys wybucha kilka dni przed unijnym i dwa tygodnie przed natowskim szczytem przywódców – nikt nie będzie miał czasu zapomnieć. Białoruś do tej pory była traktowana łagodniej, jeśli chodzi o sankcje i jej postrzeganie jako tożsamy z Rosją czynnik zagrożenia tuż za wschodnią flanką NATO i Unii. Po wpuszczeniu na swoje terytorium najgorszych środków wojny totalnej w postaci rosyjskiej broni jądrowej i najgorszych narzędzi wojny hybrydowej w postaci zbrojnych watah nie może być już żadnych wymówek i żadnych wątpliwości. Zresztą Łukaszenka nawet nie kryje swych intencji, mówiąc wprost do kamer, że zamierza skorzystać z doświadczenia i wyszkolenia wagnerowców.

W jakim celu? Czy białoruska armia, do tej pory dbająca o wizerunek nieagresywnej, a nawet niezaangażowanej w konflikt z Ukrainą, ma ochotę stać się putinowskimi „psami wojny”? Czy może to sam lider pozazdrościł patronowi w Moskwie i chciałby wytrenować prywatną armię na własne potrzeby? Istnienie, a nawet państwowe finansowanie prywatnych firm świadczących zaawansowane usługi wojskowe nie jest przestępstwem. Co innego finansowanie terroru, do którego działania wagnerowców są łudząco podobne. Firma Prigożyna na razie nie jest uznawana na świecie za organizację terrorystyczną, a jedynie przestępczą. Wypada dokonać ponownej ewaluacji i napiętnować popleczników, ze wszelkimi konsekwencjami.

Taka formalność zapewne nie wpłynie na decyzje Łukaszenki i Putina, ale pomoże zorientować się, z czym mamy do czynienia. Do uznania wagnerowców za terrorystów na forum Unii wezwała już w maju Francja, sama do takiego kroku przymierza się Wielka Brytania. Po wydarzeniach minionego weekendu nie powinno być problemu z szerszym poparciem, nawet jeśli ktoś będzie chciał tłumaczyć, że przecież ci „terroryści” mieli na celowniku rosyjską machinę wojskową.

Czytaj też: Gdyby doszło do wojny. Do jakiego konfliktu szykują się polscy generałowie

Pod względem wojskowym wagnerowcy na Białorusi to zagrożenie, które przede wszystkim należy monitorować. Skoro nie ma sposobu, by zabronić im działalności w granicach Białorusi, to trzeba zrobić wszystko, by wiedzieć i śledzić każdą ich próbę podejścia do tych granic, zwłaszcza na zachodzie i południu. Najemnicy mogą być użytecznym narzędziem nie tylko w eskalacji wojny hybrydowej z Polską i Litwą, ale i w ponownym bezpośrednim ataku z Białorusi na Ukrainę. Jeszcze bardziej w działaniach nękających, prowadzonych w przygranicznym pasie. Ukraina jest dziś rzecz jasna o wiele lepiej przygotowana na wykrycie i odparcie naruszenia granic na kierunku Kijowa i Czernichowa, ale z drugiej strony oddziały Prigożyna wykazały się dużo większą dynamiką niż doborowe jednostki regularnej armii rosyjskiej. Marsz na Rostów i z Rostowa na północ był najszybszą operacją manewrową przeprowadzoną w czasie wojny Rosji z Ukrainą.

Paradoksem jest, że była to akcja wykonana przez Rosjan przeciwko Rosjanom. Ale nie ma wątpliwości, że odpowiednio zmotywowani i opłaceni wagnerowcy mogą zademonstrować podobną szybkość i zdecydowanie na dowolnym kierunku, jeśli tylko – tak jak to było na południu Rosji – pozwoli im się na zbyt swobodne działanie w pierwszych minutach i godzinach akcji. O skuteczności powstrzymywania zdecyduje precyzyjne rozpoznanie, dokładna lokalizacja i szybkość reakcji – dużo wyższa niż wymagana w przypadku bardziej nieruchawych jednostek. Dopóki wagnerowcy przemieszczają się ciężarówkami w otwartym terenie, są łatwym celem. Gdy się okopią, wgryzą w ziemię i ukryją w labiryntach budynków, walczyć z nimi jest znacznie trudniej. Gdy dostaną do dyspozycji ciężką broń, mogą być problemem przez całe tygodnie. A nawet jeśli chodzi o akcję planowaną na godziny, umiejętności wyniesione przez ich kadrę ze specnazu mogą sprawić, że każdy rodzaj dywersji czy prowokacji będzie lepiej przygotowany, skuteczniej wykonany i trudniejszy do wykrycia. Innymi słowy, wysłanych na granicę wagnerowców stalowy płot może nie powstrzymać, skoro i dziś nie okazuje się stuprocentowo skuteczną zaporą dla niewyszkolonych desperatów.

Straż Graniczna to słaba zapora

Dlatego najgorzej będą miały cywilne służby mundurowe. Wojsko ma swoje środki, zasoby, metody i w razie czego dysponuje przeważającą siłą. Dla naszych jednostek specjalnych i manewrowych odwodów wspierających rutynowe patrole na granicy najemnicy nie powinni stanowić problemu. Tyle że angażowanie wojska do walki z bronią w ręku to ostateczność, która oznacza bardzo poważną eskalację, może nawet wojnę. Dopóki da się jej uniknąć, na pierwszej linii będzie Straż Graniczna i policja, wspierana przez żołnierzy w patrolach i na posterunkach. Jeśli dojdzie do nowej fali ataków z udziałem oprychów Prigożyna, to właśnie mundurowe służby będą musiały szczególnie mieć się na baczności, a jednocześnie być gotowym na sytuacje nieprzewidywalne. Wydarzenia z ostatniej soboty pokazały, że Rosja – a na własne życzenie również Białoruś – z godziny na godzinę jest w stanie pogrążyć się w chaosie za sprawą kilku tysięcy bojowników. Trudno dziś przewidzieć, czy wagnerowcy zdecydowaliby się na drugi akt buntu – wobec Łukaszenki. Nie sposób jednak wykluczyć, że byliby w stanie zainscenizować taką rewoltę lub autentycznie jej dokonać. Biorąc pod uwagę ich dynamikę, nie powinna uspokajać zapowiadana lokalizacja ich bazy w centralnej części kraju. Do granic z Polską, Litwą czy Ukrainą jest stamtąd o wiele bliżej niż z Rostowa pod Moskwę.

Dlatego relokacja wagnerowców na Białoruś – o ile rzeczywiście do niej dojdzie – stwarza szczególnie dla Polski i Litwy zagrożenie nowe i nieprzewidywalne, przed którym trudniej się ochronić. W przeciwieństwie do regularnej armii najemnicy – nawet jeśli zostaną skoszarowani i formalnie będą pilnowani – mogą być znacznie trudniej wykrywalni, gdy chodzi o przygotowania do akcji. Szkoleni do skrytości i efektywności za wszelką cenę, pozbawieni skrupułów i zdemoralizowani – są trudniejszym przeciwnikiem i skuteczniejszym wykonawcą zadań, jeśli nie rozkazów. Słusznie Litwa i Polska podnoszą wobec zachodnich partnerów, że ich położenie zmieni się na niekorzyść i coś z tym trzeba zrobić: uszczelnić dozór z powietrza i kosmosu, poprawić przepływ danych wywiadowczych, szerzej się nimi dzielić, gęściej obsadzić granice żołnierzami swoimi i sojuszniczymi, którzy muszą być lepiej wyszkoleni, bo mogą napotkać szybszego, lepiej ukrytego i bardziej bezwzględnego przeciwnika. Łukaszenka już udowodnił, że sam jest pozbawiony skrupułów i gotowy na wszystko. Nie warto czekać, aż użyje nowej broni.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Mamy wysyp dorosłych z diagnozami spektrum autyzmu. Co to mówi o nich i o świecie?

Przez ostatnich pięć lat diagnoz autyzmu w Polsce przybyło o 100 proc. Odczucie ulgi z czasem uruchamia się u niemal wszystkich, bo prawie u wszystkich diagnoza jest jak przełącznik z trybu chaosu na wyjaśnienie, porządek. A porządek w spektrum zazwyczaj się ceni.

Joanna Cieśla
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną