Świat

Ukraina 2022. Dlaczego ta wojna to moment dziejowy dla (z)jednoczonej Europy

Flagi Unii Europejskiej i Ukrainy na budynku Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Marzec 2022 r. Flagi Unii Europejskiej i Ukrainy na budynku Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Marzec 2022 r. Roses Nicolas / ABACA / Abaca Press / Forum
Wojna w Ukrainie będzie okazją do przemyślenia idei jedności europejskiej i realizujących ją instytucji. Na czym stoimy w perspektywie historycznej?

Kiedy myślimy o Europie po doświadczeniu brexitu i kolejnych fal populizmu przelewających się po kontynencie – jedno jest jasne. W przewidywalnej przyszłości podstawowym jej budulcem będą państwa narodowe. Angielscy czy francuscy patrioci czy nawet nacjonaliści to teraz ludzie różnego koloru skóry i rozmaitego pochodzenia, różnych wiar albo nie-wiar, ale utożsamiający się z narodem kulturowo i historycznie.

Czytaj też: Niespełniony plan Putina. Nie zastraszył i nie podzielił Zachodu

Narody, Unia Europejska i wojna

Europejska tożsamość tego nie zastąpi, może najwyżej zostać „nadbudowana” na identyfikacji z państwem narodowym, choć w wielu krajach (nie we wszystkich, a głównie w wieloetnicznych i wielokulturowych) „naród” oznacza dziś coś innego niż pół wieku temu. Można uznać, że nasz wyjątkowo dramatyczny czas, jak na razie mimo wszystko umacniający poczucie wspólnoty i solidarność, sprzyja pojawieniu się jakiejś nowej tożsamości. Musi ona jednak powstawać na bardzo różnorodnych, bo „narodowych” fundamentach. Warto na początek właśnie im się przyjrzeć.

Pisząc „Europa”, mam na myśli kraje Unii Europejskiej, w tym byłe państwa, jak Wielka Brytania, ale i powiązane z nią formalnie i faktycznie, jak Szwajcaria czy Norwegia, a nawet aspirujące do jej członkostwa, jak niektóre państwa bałkańskie. Ale obecna wojna w Ukrainie to gdzieś w głębi walka o granice przynależności do Europy. Dla Ukraińców wprost i w pełni świadomie (są już kandydatami do wspólnoty). A jeśli dla nich, to i dla ich śmiertelnego wroga, Putina. Tak czy owak, obecna wojna zdefiniuje na długo Europę, jej granice, a może i jej kształt polityczny. Bo że wojskowy i gospodarczy, w tym energetyczny, to już wiemy na pewno.

Czytaj też: Kreml płaci miliony, by rozsadzić Zachód od środka. Jak to działa?

Mapa doświadczeń i tożsamości

Mając to wszystko w pamięci, spójrzmy na polityczno-historyczną mapę naszej Europy, czyli historycznych doświadczeń i wynikających z niej tożsamości. Można z tej perspektywy kontynent dzielić na rozmaite strefy, grupy czy kategorie. Europa rzymska, a w konsekwencji w pewnej mierze dzisiaj romańska, objęta niegdyś panowaniem Imperium Romanum, sięgająca od krain Morza Śródziemnego przez Francję do Brytanii, i Europa „barbarzyńska”, a więc cała reszta, przeważnie germańska i słowiańska. Europa chrześcijańska, owszem, ale w jej granicach Europa katolicka, protestancka i prawosławna, a miejscami i momentami nawet muzułmańska, kształtująca się w ogniu konfliktów religijnych: od rekonkwisty Hiszpanii po wojny religijne w Niemczech i wojny tureckie na Bałkanach. Europa kolonialna, morska i „ekstrawertyczna”, z Hiszpanią, Portugalią, Francją, Anglią oraz Holandią, i Europa bardziej „wsobna”, kontynentalna.

Dochodzi do tego mapa Europy byłych imperiów, sprowadzonych w jakimś momencie do ich współczesnych granic, ale jakoś, choćby w sferze kultury czy gospodarki, jak Wielka Brytania, Francja czy Hiszpania, wciąż dziedziczących swoje historyczne ambicje. Albo też kraje bardziej wstydliwie traktujące swoją imperialną przeszłość, jak Niemcy, Austria, Włochy czy Belgia. Tę Europę przeciwstawimy Europie, która nigdy nie sięgnęła po status mocarstwowy, choć jej kraje w skład wielonarodowych imperiów wchodziły. Polska mimo wszystko mieści się w Europie byłych imperiów. Różnica pomiędzy tożsamością Polaków, dumnych ze swojej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej „od morza do morza”, a Czechami czy obywatelami państw bałtyckich jest chyba dla wszystkich w tej części Europy oczywista.

Jest jeszcze inna Europa, Europa najbardziej niszczycielskich wojen i innych traumatycznych katastrof, których ofiarą padały jej państwa w różnych epokach. O ile wielkie zarazy, jak „czarna śmierć” czy hiszpanka, nie uznawały granic politycznych, o tyle najstraszniejsze wojny, zagrażające egzystencji krajów i całych narodów, żywe są w nich do dzisiaj. Dla niektórych będzie to, jak dla Polaków i Polek, II wojna światowa, ale we Francji, z uwagi na skalę demograficznego zniszczenia, raczej pierwsza, Wielka Wojna par excellence. Dla jeszcze innych będą to wojny w latach 90. XX w., po rozpadzie komunistycznej Jugosławii, czy XIX- i XX-wieczne krwawe walki z Turkami o niepodległość na Bałkanach południowych. Albo, jak w Hiszpanii, wojna domowa z lat 30. XX w. A dla Ukraińców Hołodomor, wywołany przez władze radzieckie ludobójczy wielki głód z lat 1932–33. Dla pewnych krain naszego kontynentu będą to nawet konflikty religijne sprzed stuleci, jak wojna trzydziestoletnia (1618–48).

Czytaj też: Kaczyński w Karpaczu. Unia jest nam obca kulturowo

Kręte drogi do nowoczesnej państwowości

Niemal wszystkie te europejskie traumy, tradycje i tożsamości funkcjonują w dyskusjach, czym jest i czym może być Unia Europejska. Niektóre pojawiają się w takich debatach mocno na wyrost, ale wszystkie razem dają nam obraz tego, na jak „niekompatybilnych” podstawach Europa była i jest budowana.

Trzeba tu dodać jeszcze jedno. Oś czasu „stażu państwowego” czy też „wieku politycznego” poszczególnych części składowych dzisiejszej Europy. Niezależnie od zmian dynastii czy ustrojów, rewolucji czy restauracji, klęsk i sukcesów – państwowość oraz polityczność ustalała się w dość ciekawej korelacji geografii i historii. Poczynając od zachodu Europy, gdzie kolonialne imperia Hiszpanii, Portugalii, Francji i Anglii uzyskiwały z grubsza swoje nowoczesne granice, ale też pewien model polityczny (np. daleko idącą centralizację państwa, jak we Francji), od XVII w. Nieco później los ten spotkał kraje dzisiejszego Beneluksu.

Jeszcze dalej na wschód proces zakończył się dopiero w drugiej połowie XIX w. ze zjednoczeniem politycznym Niemiec i Włoch, a podobne zjawiska na Bałkanach toczyły się równocześnie w rytmie wojen i pokojów z tureckim Imperium Osmańskim. W Skandynawii zaś w rytmie rozpadu unii personalnych pomiędzy Danią, Norwegią i Szwecją. Idźmy na wschód jeszcze dalej, a ujrzymy środkowo- i wschodnioeuropejskie państwa narodowe wybijające się na niepodległość, jak Polska, Czechosłowacja (dziś już Czechy i Słowacja), Finlandia czy kraje bałtyckie, w wyniku I wojny światowej, albo takie, które zostały po niej zredukowane do statusu państw narodowych, jak Austria i Węgry. Wszystkie te różnice nowoczesnego „stażu państwowego”, ale też bardzo rozmaite, kręte drogi do nowoczesnej państwowości, tłumaczą wiele w dzisiejszej polityce europejskiej.

To swoiste „parcie na wschód” Europy nowoczesnych państw nie było wynikiem działania żadnego dziejowego fatum. Miało swoje m.in. gospodarcze podstawy. Wspomnijmy tylko o jednym. Położone nad Atlantykiem mocarstwa kolonialne uzyskiwały ogromne środki materialne pozwalające na budowę nowoczesnej państwowości najwcześniej, niektóre z nich już od XVI w., właśnie dzięki eksploatacji Nowego Świata, a z drugiej strony eksploatację tę rozpoczęły jako krainy Europy od dawna najaktywniejsze w kontaktach ze światem zewnętrznym.

Dalej na wschód w Europie dłużej trzeba było czekać na pojawienie się odpowiednich środków i sił gospodarczych, ale też społecznych, promujących zjednoczenie, centralizację i (ówczesną) nowoczesność. Jeszcze dalej, w Europie Środkowo-Wschodniej, proces ten hamowały tamtejsze imperia – Prusy (potem Niemcy), Austria (później Austro-Węgry) i Rosja (przeobrażona w Związek Radziecki).

Czytaj też: Wielki festiwal antyniemieckich fobii. Kapela PiS rżnie głośno

Ukraina, kolejny akt tego samego dramatu

Kiedy na dzieje Europy spojrzymy z tej właśnie perspektywy, zrozumiemy, że na naszych oczach rozgrywa się właśnie kolejny akt tego samego dziejowego dramatu. Po rozpadzie ZSRR na wschodnich rubieżach Europy, politycznie odrodzonej w jej (z grubsza) granicach sprzed II wojny światowej, powstała strefa politycznej, a raczej państwowej niepewności. Ciążące, choć bez wielkich nadziei, ku Zachodowi Białoruś i Ukraina najpierw wpadły z powrotem w świat polityki zdecydowanie nieeuropejskiej, by ostatnio swoje europejskie aspiracje objawić raz jeszcze. Na Białorusi na razie brutalnie zdusił je dyktator. W Ukrainie zdusić je próbuje ościenne mocarstwo.

W tym właśnie historycznym sensie jest to wojna o kształt polityczno-geograficzny naszej Europy. To, czy Ukraina przed wojną rzeczywiście aspirowała do członkostwa w NATO (a Sojusz był gotowy ją przyjąć, jak kłamliwie twierdzi rosyjska propaganda), a nawet to, kiedy ostatecznie (jeśli wojna okaże się dla niej wygrana) dołączy do Unii, to tylko formalna strona głębszego dziejowego procesu, który trwa od XVII w. Czy proces ten pójdzie jeszcze dalej i obejmie Gruzję i Armenię na Kaukazie, okaże się w najbliższych latach.

Jest jasne, że tego procesu najbardziej drażliwy i najniebezpieczniejszy aspekt to fakt, że owa państwowo-polityczna (a bynajmniej nie polityczno-militarna) ekspansja Europy na wschód od dawna toczy się w ścisłym związku z losami dwu imperialnych, a od pewnego momentu postimperialnych wschodnich sąsiadów: Rosji (przez pewien czas ZSRR) i Turcji. Ale to zupełnie inny temat. Chociaż kluczowo ważny, zasługuje na osobne omówienie (pisałem już nieco o tej sprawie tutaj oraz tutaj).

Czytaj też: Mowa Scholza. Jaka ma być Unia w obliczu rosyjskiego zagrożenia

Idea i praktyka europejskiego (z)jednoczenia

Przejdźmy teraz do idei i praktyki (z)jednoczenia Europy, bo to najważniejsza chyba seria historycznych analogii czy też precedensów dla naszego momentu dziejowego. Piewcy „pierwszej unifikacji Europy”, czyli romanizacji prowincji Cesarstwa Rzymskiego – długiego, bo wielowiekowego okresu pokoju i względnego dostatku – zapominają oczywiście o cenie krwi, jaką zapłacić musiały za to podbijane bezwzględnie przez Rzym, a niekiedy całkowicie eksterminowane ludy „barbarzyńskie”. Później, w epoce Cesarstwa Rzymskiego, karne wyprawy wojskowe w głąb pogranicznych ziem tzw. Barbaricum prowadziły do czystek etnicznych na taką skalę, że niektóre krainy pozostawały bezludne na pokolenia. Kolejne europejskie „zjednoczenie”, szczególnie drogie różnej maści konserwatystom, czyli chrystianizacja Europy, to jeszcze krwawszy proces – nie tylko w wymiarze ewangelizacji pogan „ogniem i mieczem”, ale i permanentnych konfliktów pomiędzy chrześcijanami, włącznie z niszczycielskimi wojnami religijnymi różnych wyznań. Cena wczesnej jedności Europy zawsze była tragicznie wysoka.

Tymczasem późniejsze, nowoczesne „zjednoczenia” mają pewien wspólny mianownik. A jest nim próba osiągnięcia trwałego, „systemowego” pokoju w Europie po brutalnym doświadczeniu wielkich wojen. I zawsze pokój ten starano się zaprowadzić w oparciu o pewne ideowe, a najczęściej idealistyczne założenia. Złośliwi mogą powiedzieć, że kołem zamachowym jedności byli dotąd władcy rozpętujący krwawy kontynentalny albo światowy konflikt, jak Napoleon, kaiser Wilhelm II czy Hitler.

Po ich klęskach, żeby odbudować stabilność i pokój na kontynencie, organizowano dłuższe lub krótsze negocjacje, powoływano do życia nowe instytucje, które „raz na zawsze” miały przyszłym katastrofom zapobiec. Jak w Wiedniu w 1815 r. w imię trwałości „świętych” europejskich państw dynastycznych, w Wersalu w 1919 w imię harmonijnego współżycia narodów, a w Europie Zachodniej po II wojnie światowej. Ale też zawsze ktoś za takie zjednoczenie musiał zapłacić, jak ludy uciemiężone przez europejskie monarchie w XIX w. czy pokonane państwa i narody po I wojnie światowej.

Czytaj też: Zachód wpada z kryzysu w kryzys. Zaczęła się epoka nie-pokoju

Europa to znów wspólnota wartości

Pomni na to ostatnie doświadczenie Europejczycy (a głównie Amerykanie) po II wojnie powołali do życia słynny plan Marshalla (1947), ale przede wszystkim spróbowali zbudować nową jedność na fundamencie wspólnoty interesów i współpracy gospodarczej, łącząc się we Wspólnotę Węgla i Stali (1951), a potem w Europejską Wspólnotę Gospodarczą i wreszcie w UE. Wśród wielu kosztów tego zjednoczenia był i jeden, uboczny, ale szczególnie dotkliwy historycznie – Europę na wschód od Łaby zatrzymał na potrzeby swojej imperialnej eksploatacji Związek Radziecki. Toteż po jego rozpadzie Europa zaczęła rozszerzać się na wschód, wciąż wychodząc z tych samych, racjonalnych, głównie ekonomicznych założeń dla przyszłego pokoju i stabilizacji. I m.in. tu biło źródło obecnego konfliktu.

Dzisiaj, mówiąc może zbyt optymistycznie, jesteśmy w przededniu sytuacji podobnej do okoliczności poprzednich „zjednoczeń” Europy. Krwawa wojna wywołana przez kolejnego w galerii ludobójczych tyranów dotyka jeden wprawdzie, ale bardzo duży kraj europejski, wciągając jednak wiele innych, a pośrednio zagraża jeszcze liczniejszym z nich. Jeżeli nie skończy się zwycięstwem tyrana, a wiele na to wskazuje, potrzebne będzie przemyślenie na nowo idei europejskiej jedności i jej ram instytucjonalnych.

Już po wybuchu rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie, a de facto i Europie, miałem wiele razy okazję rozmawiać z moimi kolegami i koleżankami, głównie po fachu, historykami i historyczkami z Europy Zachodniej. Przyznaję, że z początku do rozmów „o polityce” przystępowałem z wahaniem. Pamiętałem ich kompletny brak zrozumienia dla moich niepokojów w chwili agresji na Donbas czy zajęcia przez Rosjan Krymu. Zaskoczyło mnie, jak głęboko jednomyślni byli teraz moi rozmówcy i moje rozmówczynie. Nie tylko w pełnym empatii poparciu dla zaatakowanej Ukrainy.

Uderzyło mnie najbardziej to, co usłyszałem od różnych osób wielokrotnie. Wojna w Ukrainie w ich oczach nadawała nowy sens zjednoczonej Europie. Nie tylko i nie tyle jako oazie względnego pokoju i bezpieczeństwa (Putin swoimi pogróżkami szybko rozwiał takie iluzje), ile przede wszystkim jako wspólnocie dość już zapomnianych wartości. Już nie tylko ekonomia i (względny) dostatek, ale coś więcej. Wartości, w obronie których wykrwawia się teraz Ukraina. Z różnych narodowych czy partyjnych albo ideowo-politycznych punktów widzenia możemy oczywiście te wartości rozmaicie definiować i rozumieć, ale sam fakt ich istnienia i nowej aktualności zdaje się dla nikogo nie ulegać wątpliwości.

Timothy Garton Ash: Arogancja liberałów daje siłę populistom

Twarde egzekwowanie zasad

Czy możemy czegoś się nauczyć zarówno z poprzednich europejskich „zjednoczeń”, jak i naszej własnej drogi, która ostatecznie postawiła nas tu, gdzie jesteśmy, w obliczu niszczycielskiej wojny na wielką skalę toczącej się w Europie AD 2022? Myślę, że tak.

Możemy dzisiaj oburzać się na przywiązanie kolejnych niemieckich rządów do kontraktów na rosyjską ropę i gaz, które przesłaniały im skalę zbrodniczego imperializmu Putina, ale to wspólna europejska choroba. Tak jak Unia zbudowana była na przekonaniu o koniecznym prymacie racjonalnych powiązań gospodarczych, tak świat zachodni, zgodnie z tą samą logiką, oparł politykę wschodnią na założeniu, że środkami ekonomicznymi można uwikłać rosyjskie elity w życie Zachodu, a potem stopniowo zmieniać Rosję i doczekać się harmonijnej z nią współpracy oraz jej pozytywnej roli w rozwiązywaniu problemów globalnych. (Podobnie nadal myśli się o Chinach, ale to zupełnie inna, choć równie niebezpieczna historia). Oczekiwano od Putina i jego ludzi tej samej racjonalności, na której ufundowano wspólnotę europejską, tej samej przewagi myślenia ekonomicznego nad emocjami czy narodową albo imperialną ideologią.

W mniejszej, bo wewnętrznej skali Europa i jej elity nie były gotowe na podobne rozczarowanie na własnym podwórku, kiedy referendum brexitu oraz kolejne zwycięstwa polityczne populistów, w Polsce, na Węgrzech, a ostatnio w Szwecji i we Włoszech, pokazały, że ogólne polityczne i ekonomiczne dobrodziejstwa wspólnoty muszą niekiedy ustąpić poszukiwaniu wroga, historycznym emocjom i prostym szowinistycznym hasłom.

Trwale narodowy charakter elementów składowych Unii sprawia, że budowanie od podstaw „gorącej” tożsamości ma dziś małe szanse powodzenia. Zwolennicy wspólnoty nigdy nie będą wyrażali swoich politycznych preferencji z intensywnością równą różnego rodzaju „nacjonalistom” (zdaję sobie sprawę, że ta dychotomia to brutalne uproszczenie). Nie wiemy jeszcze, czy nasz przełomowy moment dziejowy doprowadzi do zmian instytucjonalnych w jednoczącej się Europie. W tej sytuacji wydaje się, że właściwą drogą, opcją minimalną, jest – zamiast wyobrażalnych, na pozór racjonalnych kompromisów w imię kontynentalnego świętego spokoju – „polityka wartości” przy użyciu istniejących bądź możliwych europejskich i światowych instytucji.

To ona może Europejczykom i Europejkom dać namiastkę poczucia wspólnoty wobec tego, co Europie obce, tego, co europejskich wartości nie uznaje, co Europie zagraża. Mówiąc hasłowo: „dla Putina Norymberga!”, ale dla wewnętrznych wrogów wspólnoty, próbujących wykorzystać (niekiedy w sojuszu z Putinem) jej narodowe podstawy do jej rozmontowania w tak skrajnie niebezpiecznych czasach, twarde egzekwowanie zasad praworządności i demokracji. Innej drogi nie ma.

Czytaj też: Unia bez Polski i Węgier? Nie unikajmy otwartej debaty

Pogłoski o śmierci zjednoczonej Europy

I jeszcze jedno. W obliczu wyzwań, jakie przed nami teraz stoją, musimy mieć świadomość naszej siły – zarówno europejskiej, jak i wspólnej, euroatlantyckiej. I nie mam tu na myśli siły militarnej, która – choć zaskoczona rozwojem wydarzeń i jedynie pośrednio wspierając bohaterskich Ukraińców – jest w stanie skutecznie powstrzymywać zmasowany wysiłek wojskowy największego kraju na ziemi. Myślę raczej o sile gospodarczej, instytucjonalnej, ale i intelektualnej.

Sięgając po dowolne historyczne przykłady, musimy sobie uzmysłowić, że trudno w minionych dziejach znaleźć epokę, kiedy w warunkach pokojowych na którąś z cywilizacji spadł w tak krótkim czasie, w okresie aktywności mniej niż jednego pokolenia, grad tylu tak różnorodnych i tak wielkich nieszczęść. Od „wojny z terroryzmem” po atakach 11 września 2001, przez ogólnoświatowy krach gospodarczy 2008, przez bankructwo Grecji po 2009, wielką katastrofę humanitarną, jaką był bałkański kryzys migracyjny 2015, brytyjskie referendum 2016 i ostateczny brexit w 2020 oraz inne fale europejskiego (i amerykańskiego) populizmu, kryzys pandemii covid-19 od wiosny 2020, po (bez wątpienia tymczasowe) ukoronowanie tej serii katastrof przez atak Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r.

Piszę o sile instytucjonalnej i intelektualnej, bo większość z wymienionych tu kryzysów nie wygasła powoli w sposób naturalny, jak wiele razy w dziejach, ale została stosunkowo szybko opanowana przez działania instytucji gospodarczych, państwowych czy nawet naukowych naszego świata. Świadomi zatem, że następny kryzys czai się zapewne na Dalekim Wschodzie, w listopadzie 2022 r. możemy jednoznacznie stwierdzić, że pogłoski o śmierci (z)jednoczonej Europy, jej instytucji i jej wartości są mocno przesadzone.

Czytaj też: Miły świat się skończył. Tej wojny się nie da przegrać, ani wygrać

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną