Media polskie i zagraniczne obiegła niedawno fala informacji o amerykańskim poparciu dla propozycji zreformowania Rady Bezpieczeństwa. Prezydent Joe Biden ogłosił, że byłby gotów włączyć do grona pięć nowych państw (z początku bez prawa weta). Amerykańskie media spekulują m.in. o Niemczech, Japonii i Indiach. Reformy wymagałyby zgody co najmniej 128 ze 193 państw członkowskich.
Pomysł nie jest nowy, dyskusje na ten temat toczą się w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ od 30 lat. Co jest nowe, to że zachodnim stałym członkom Rady Bezpieczeństwa – Francji, USA i Wielkiej Brytanii – napaść na Ukrainę i rosyjskie weta uświadomiły, że reforma jest sprawą konieczną i pilną. Pisze o tym w obszernym artykule „Washington Post” Missy Ryan, ale nawet ona nie sądzi, że jest szansa na reformę Rady w przewidywalnej przyszłości.
Czytaj też: Dlaczego Putin zaatakował i co go dziś przeraża
ONZ i dowody niemocy
Zanim do reformy Rady dojdzie, warto się przyjrzeć, co robią „szeregowi” członkowie ONZ, czyli ci, którzy nie są stałymi członkami Rady, bywają tam rzadko albo wcale. Od co najmniej dziesięciu lat paraliż Rady jest widoczny również w innych kwestiach, którym powinna ona być w stanie sprostać, jak konflikty w Syrii czy Mjanmie. Kluczowe sprawy polityczne latami uznawane były przez media i samych dyplomatów za domenę Rady Bezpieczeństwa. Stopniowo jednak, w obliczu jej rosnącej bezsilności, Zgromadzenie Ogólne, do którego wchodzą wszyscy członkowie ONZ, zaczęło dawać oznaki politycznego życia.