Pojedynek Aleksandry Mirosław z Chinką Lijuan Deng na ściance podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu obejrzała już prawdopodobnie cała Polska – jeżeli nie w czasie rzeczywistym, to na filmikach w sieci. Naprawdę warto zobaczyć to na własne oczy: zwinną jak jaszczurka dziewczynę z kucykiem, mknącą pod górę z taką lekkością, jakby ktoś wyjął ją spod prawa powszechnego ciążenia. Mirosław okazała się szybsza od rywalki o 0,08 sekundy i ta przewaga przyniosła jej złoto. Patrzyłam na jej zwycięstwo i nigdy wcześniej nie czułam takiego wzruszenia, mimo że żadna ze mnie kibicka. Dlaczego? Czym było to, na co patrzyłam?
Odpowiedź wydaje się prosta, wystarczy rzucić okiem na nagłówki prasowe z tamtego dnia: „Polka najlepsza we wspinaczce na czas”. Na tym poziomie wszystko jest jasne: oglądałam zawody w pewnej dyscyplinie i ktoś je wygrał, kropka. Ale myślę, że w tym sportowym widowisku był także symboliczny naddatek.
„Wspinaczka na czas” brzmi jak metafora trudów życia, tysięcy barier, które kobiety napotykają na swojej drodze i pokonują na przekór wszystkiemu. Osiąganie niemożliwego praktykowały nasze prababki, babki i matki. Że robiły to z powodzeniem, tego dodawać nie muszę, bo gdyby nie były mistrzyniami w tej sztuce, ziemia byłaby dzisiaj bezludna. Jesteśmy żywym dowodem ich skuteczności w konkurencji wiązania końca z końcem, godzenia pracy zawodowej z pracą w domu, stawania na głowie w walce o przetrwanie, zwłaszcza w czasie toczonych przez mężczyzn wojen. Życie kobiet od zawsze jest wspinaniem się po ściance z minimalną liczbą podparć i zaczepów dla umęczonych kończyn.
Więc to było trochę tak, jakby Aleksandra Mirosław dostała ten złoty medal za nas wszystkie. Jakby jej spektakularny sukces był nagrodą dla kobiecej mocy dokonywania cudów.