Z której perspektywy prezentuje się najlepiej? Myślałam o tym, idąc obejrzeć nowy budynek Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wernisaży i oficjalnych otwarć unikam jak jaj z salmonellą. Trudno podziwiać proporcje architektoniczne, gdy ktoś rzuca się na mnie, udając radość, a tak naprawdę chce załatwić interes. Dlatego do MSN poszłam w czasie przerwy obiadowej w zwykłą środę. Podejścia zaplanowałam trzy: od zachodu pieszo, od wschodu najazd tramwajem oraz z roweru miejskiego – ścieżką od Ogrodu Saskiego.
MSN to wycięty przez doświadczonego lekarza bandaż na głęboką i bardzo powoli ziarninującą ranę, jaką są skrzyżowania ul. Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi, Świętokrzyską, Zielną, Chmielną. Nieważne, czy pochodzimy z rodzin z awansu, czy odwrotnie – mamy zbiorową pamięć tego miejsca. Ta pamięć buzuje. Z powodu gwałtu, jakiego dokonano, stawiając właśnie tu Pałac Kultury i Nauki im. J. Stalina. Placowi wokół „Pekinu” od dekad towarzyszy fatum. Nie dość, że szpeciły go tzw. szczęki, czyli budki i polowe łóżka, z których sprzedawano wszystko we wczesnych najntisach, to zawsze tu wieje dojmujący wiatr przenoszący smród kanalizacji, potu, znoju i męki ludzi, którzy się zagubili życiowo, wykończeni przez bezlitosne systemy gospodarcze. Całość wieńczą betonoza i najohydniejsze na świecie wejścia do metra z wentylatorami przypominającymi wychodki przy autostradach.
Nasze miasto nigdy nie było „Wenecją Północy”, ale jesteśmy niezwykle przywiązani do każdego kamienia czy pawilonu, któremu w centrum udało się przetrwać dłużej niż trzy dekady. Przypominam wielkie protesty, gdy burzono Supersam czy „złoty blaszak” Orbisu na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej, zastąpiony przez „nogę słonia”, czyli bank projektu Stefana Kuryłowicza.