Gdy przed rokiem Donald Tusk obejmował po raz kolejny urząd premiera, w obozie jego zwolenników panowało powszechne przekonanie, że błyskawicznie przystąpi do rozliczania ośmioletnich rządów PiS. Tym bardziej że pod ich adresem padła rekordowa w dziejach III RP liczba niezwykle ciężkich zarzutów. Demontaż wymiaru sprawiedliwości i samorządu terytorialnego, nadużywanie służb państwa do walki z opozycją, grabienie majątku publicznego, stworzenie rozbudowanego systemu klientelistycznego przy podziale funduszy – to tylko kilka zarzutów ze znacznie dłuższej przecież listy. Pierwsze kroki Tuska – jak błyskawiczne przejęcie kontroli nad TVP metodą jej „likwidacji” czy też osadzenie w roli prokuratora krajowego Dariusza Korneluka – budziły wprawdzie wątpliwości niektórych prawników sympatyzujących dotąd z antypisowską opozycją, ale przez większość były usprawiedliwiane.
Później do akcji ruszyły sejmowe komisje śledcze, których prace zmierzają powoli do końca. To, że ich działalność nie spowodowała żadnego wstrząsu w opinii publicznej, było akurat łatwe do przewidzenia. Nawet bowiem gdyby pracujący w nich posłowie koalicji rządzącej byli mniej agresywni, za to lepiej przygotowani merytorycznie, to w silnie spolaryzowanym społeczeństwie ich ustalenia dotarłyby i tak głównie do antypisowsko nastawionych Polaków.
Jednak komisje zgromadziły cenny materiał informacyjny dla historyków epoki rządów osobistych Kaczyńskiego i jako przedstawiciel ich korporacji składam podziękowania parlamentarzystom zaangażowanym w ich działanie. Szkopuł w tym, że realnego, a nie tylko symbolicznego i medialnego, rozliczenia pisowskich dygnitarzy, mogą dokonać jedynie prokuratura i sądy. Na tym zaś polu bilans pierwszego roku drugich rządów Tuska prezentuje się wyjątkowo mizernie.