Wychodzę z terapii. Wstukuję numer.
– Mamo, cześć. Terapeutka zapytała mnie dziś, jak o siebie dbam. I wiesz, zdałam sobie sprawę, że nie wiem. Wszystko, co przychodziło mi do głowy, jakoś nie pasowało. Teraz tak sobie idę i myślę, że ty też tak masz.
– Ja ci przecież mówiłam, żebyś o siebie zadbała, do fryzjera poszła, coś sobie kupiła. Za dużo pracujesz. Na pewno nie masz tego po mnie, bo ja zawsze jestem bardzo zadbana.
– Mamo, jasne, ale nie o tym mówię, tylko o sprawianiu sobie przyjemności, wiesz, tak dla siebie tylko.
– A, no tak. To rzeczywiście może i tak. Ale, tak czy siak, do fryzjera to ty idź.
Tak, Mamo, wzięłam naszą rozmowę do felietonu, wybacz mi. Ale tylko dlatego, że jest bardzo wymowna i chyba nie tylko dla mnie. Odkąd pamiętam, widziałam cię dbającą o wszystkich i wszystko naokoło, w domu i w pracy. Nawet jeśli ktoś nie chciał być zadbany, i tak dbałaś. Czy wszyscy są najedzeni, ubrani, czy ciepło, czy pić nie trzeba, czy zdrowi, czy wyspani, czy zadowoleni, czy cię lubią, jak cię widzą – lista była bardzo długa i właściwie nigdy się nie kończyła, bo zmartwienie zawsze dopisywało do niej kolejny podpunkt do sprawdzenia. Było od tych podpunktów tak gęsto, że żadna myśl związana z twoim własnym dobrostanem nie mogła się przebić. A czego ty sama chcesz? Tak sama dla siebie? Nie wiem i nie wiem, czy ty już wiesz.
Mam wrażenie, że kiedy dorastałam, Mama nawet nie chciała, żeby jej potrzeby się przebijały. Dobiegając czterdziestki, zdałam sobie sprawę, że robię tak samo. Nie mam – jak ona miała – dzieciaka, za którym biegam, ale mam mnóstwo pracy (och, jak dbam, żeby jej było mnóstwo), mnóstwo rzeczy do przeczytania, obejrzenia, osiągnięcia. Mój umysł nigdy nie przestaje dodawać kolejnych podpunktów do sprawdzenia, wymyślenia, spróbowania.