Lubię spokój miasta w lecie – powiedziałem do sąsiadki w sierpniową sobotę, delektując się ciszą pustej ulicy.
– To nie przez lato – odpowiedziała. – Pół Polski jest zajęte tym, co się dzieje na stadionie w Paryżu, a drugie tym, co na Narodowym. Przez tę gwiazdę amerykańską – dodała, widząc mój pytający wzrok.
– A pani na który by poszła?
– Na każdy, gdzie jest sport i muzyka, a nie kolejna wojna polsko-polska.
– Nie rozumiem. Przecież ma pani teraz tyle sportu, że chyba można wreszcie od polityki odpocząć.
– Tak. Pod warunkiem że nie oglądam naszych, bo wtedy w ogóle nie chodzi o sport. Nie cierpię zapasów ani boksu, a przez to, że występowali Polacy, nie mogłam się oderwać. Chciałam widzieć naszych wygranych, a innych przegranych i smutnych. Wszystko jedno w jakiej dyscyplinie.
– No to może na Narodowy. Czytam, że fani z Polski i ze świata bujają się połączeni w zachwycie – zaproponowałem rozanielony łagodnością poranka.
– Ale ci, których tam nie ma i ani jednej płyty nie wysłuchali, rzucili się na wyznawców, że muzyka prosta, teksty naiwne, a całość sprytnie wyprodukowana, aby masy ogłupić. Ale – przerwała – widzę, że pan jakiś odklejony, zdystansowany. Poczekam, aż skończy się urlop, i wtedy pogadamy poważnie.
Podoba mi się w „Cardigan”, jak kilkoma kreskami wersów Taylor Swift rysuje nastoletnią miłość; jej stratę i nadzieję, że szczęście jest możliwe. Z melancholią i prostotą przypomina, jak buduje się w człowieku świadomość emocjonalna – jedyna kraina, którą mamy na własność; której jesteśmy wyłącznymi obywatelami; której z nikim nie podzielimy. Jej bohaterka już to wie, ale z upartym – właściwym młodości – idealizmem nie przestaje wierzyć, że da się tam stworzyć z kimś ojczyznę; że ktoś zamieszka ze mną w moim umyśle.