Trochę ości, sporo mięsa
Recenzja książki: Patryk Zalaszewski, „Luneta z rybiej głowy”
Tytuł jest paradoksalny. Czytelnik zanurza się w świecie zniekształconym jak przez lunetę, ale też spójnym i kunsztownie opisanym. Poszatkowanym na opowiadania, ale zamkniętym klamrą pamięci i widnokręgu bohatera, takim Macondo. Tyle że małym i śmierdzącym rybą. W języku tej książki jest zadziwiająca siła i dojrzałość, zwłaszcza jak na debiut. Są w nim także dosadność, plastyczność, specyficzna wrażliwość: „Jak bagnet wchodzi w brzuch, to jak widły w gnój, mokry dźwięk. Jak człowiek pada martwy od kuli, to ciche szurnięcie, jakby palto spadło z wieszaka na podłogę”. Zalaszewski zabiera nas do dzieciństwa, do nadmorskiej wioski i jej postaci, bo jacy tam bohaterowie z prostych rybaków? Do świata przeterminowanego, może nawet z kategorii tych niebyłych, ale pięknie wskrzeszonego.
Patryk Zalaszewski, Luneta z rybiej głowy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 147